Półmaraton Warszawski

photo 4 2

Nie wytrzymałem i mimo zapowiedzi o rezygnacji ze startu w warszawskiej połówce, nie poddałem się tak do końca i ruszyłem wczoraj na trasę półmaratonu.

Nie miałem jakiejś specjalnej taktyki na ten bieg. Kiedy wstałem rano przed biegiem naprawdę słabo się czułem. Dodatkowo brakowało emocji związanych ze startem. Zero adrenaliny, zero pozytywnej spiny. Pojechaliśmy na start i tłumy biegaczy też nie wywarły na mnie większego wrażenia (biegłem już kiedyś półmaraton na 40 tysięcy osób, więc ponad 10 tysięcy biegaczy w Warszawie cieszyło, ale nie powaliło :)). Coś się jednak zmieniło kiedy na rozgrzewce zobaczyłem chłopaków z team’u. Kilka dowcipów i już wiedziałem, że będzie ok. Potem wyszło słońce, zobaczyłem „balonik na 1:40” i samo jakoś poszło. Start na takich imprezach to walka o miejsce. Nic ciekawego. Przez moment biegłem obok Krzyśka z CP, wreszcie poznaliśmy się osobiście. Trzymałem się blisko balonika, do „dalszej” Wisłostrady, potem ich zostawiłem. Tempo ok. 4:30, więc było lepiej niż planowałem. Podbieg pod ul. Belwederską nie wyszedł tak jakbym chciał. Lubię podbiegi, trenuję je sumiennie i często, tu mnie jednak trochę ścięło. Nie zwolniłem jakoś dramatycznie (na takich podbiegach trzeba zwolnić), ale już do mety czułem to w nogach. Ostatnie kilometry były walką o utrzymanie tempa. Słońce zaszło, mocniejszy wiatr wiał jakoś z boku, generalnie nie biegło się już tak fajnie. Na dodatek te wszystkie bębny, dzwonki kibiców. Napiszę tylko, że źle reaguję na głośny doping na ostatnich kilometrach 🙂 Slabo jeszcze wspominam sam finisz obok Narodowego, nie wiem czy to tylko moje wrażenie czy ta alejka była rzeczywiście jokoś słabo odśnieżona? Nie wiem dlaczego ale kojarzy mi się z breją … Meta i mój czas – 1 godz. 37 min 56 sek. Nowa życiówka. Jest szczęście, a po kilku chwilach pojawia się niedostyt, że gdyby nie przeziębienie, pobiegł bym jeszcze lepiej. Przynajmniej będzie o co walczyć nastepnym razem. Dziękuję wszystkim, którzy namawiali mnie do startu.

Na mecie dwa kubki ciepłej herbaty i zwyczajowe szukanie się z  bliskimi. Potem zjazd do domu, jedzenie (owoce + zupa dyniowa) i super zaleganie w łóżku połączone z oglądaniem seriali (House of Cards i Beachchurch). A na zakończenie dnia raw foodowe ciasto z daktyli, nerkowców, kokosa i kilku innych składników.

„Polsat Biega”, drużyna w której biegłem, zajęła dobre 40 miejsce (na 112 drużyn) w klasyfikacji drużynowej.

Na zakończenie polecam film autorstwa MarathonFilm. Ciekawe spojrzenie na wczorajszą imprezę.

[youtube=http://youtu.be/JrSdQ70W7_o]

Niedzielne wybieganie

20130303-193247.jpgOd kilku dni czuje się wiosnę w powietrzu (głownie dzięki temu,że wszyscy o tym mówią i wyczekują). Z tego powodu nie mogłem doczekać się niedzielnego, leśnego wybiegania. Miałem nadzieję na słońce, odrobinę zieleni, brak śniegu, i tego typu marcowe atrakcje.

Niestety, przez większość trasy brnąłem w mieszance błota, topniejącego śniegu i wielkich kałużach. Słońca prawie nie było, był za to mega wiatr, który częściej utrudniał niż pomagał w treningu.

Trening umilał mi za to audiobook „Człowiek Nietoperz” Jo Nesbo. Jedyna rzecz tego norweskiego pisarza (z polskich tłumaczeń), której dotąd nie czytałem. Na audiobooku wyszła w samą porę. Czuć, że to jego debiut, powieść niezbyt rozbudowana ( i dobrze, „książka” na bieganie nie może być skomplikowana:). Rzecz dzieje się w „mojej” Australii. Postacie chodzą ulicami, które znam, dzięki temu słucha się tego jeszcze lepiej. Rzeczą, której nie znałem są legendy aborygeńskie, dość mocno tu eksponowane przez Nesbo. I dobrze, bo mimo kilku lat spędzonych na antypodach o aborygenach nie wiem zbyt wiele.

A sam trening był ciężki. Bieganie po lesie (gdyby były większe wzniesienia, nazwałbym to śmiało trail’em) męczy bardziej niż asfalt. Utrzymanie tempa jest sporym wyzwaniem, dodatkowo trzeba być non-stop skoncentrowanym na tym gdzie się stawia stopę.

W planie miałem 130 minut biegu. Zrobiłem 132 minuty. Wyszło z tego ponad 24 km. HR nie znam, bo znów ześlizgnął mi się pasek z czujnikiem tętna.

W grupie raźniej

Wczoraj na treningu Polsat Biega robiliśmy, niezłe, „walentynkowe” bieganie. Trener powiedział, że zajęciach będziemy go albo kochać, albo nienawidzieć. Miał rację. Biegaliśmy na stadionie Agrykoli – a zadaniem na czwartkowy wieczór była piramida interwałowa (tempo szybkie) —>start 1000 m – wolno 3 min – 800 m – wolno 2 min – 400 m – wolno 1 min – 400 m – wolno 1 min – 800 m – wolno 2 min – 1000 m – schłodzenie. I rzeczywiście, gdzieś w środku treningu szczerze „nienawidziłem” trenera. Biegało się trudno (mimo że na bieżni, połowa stadiony była przykryta śniegiem), szybko, na bezdechu – czyli to czego szczerze „nienawidzę” i zarazem wszystko to co powoduje, że biegam lepiej i szybciej. Bo prawda jest taka, że można sobie biegać wolno, zwiększać kilometrarz itp, ale prawdziwe postępy robi się akcentami, czyli tempo run’em, interwałami czy biegami z narastającym tempem, itp. Jestem świeżynką, a nie żadnym trenerem, ale moje blisko 3 letnie doświadczenie biegacza podpowiada mi, że właśnie tak jest.

Druga refleksja jaka ze mną chodzi od kilku treningów jest taka, że polubiłem biegać w grupie. To nowość, bo kiedyś zdecydowanie interesowały mnie treningi indywidualne. Słuchawki w uszy i jazda do przodu. Teraz gdy słuchanie muzyki w czasie biegania lekko mnie irytuje, a nie mam na razie fajnych audiobook’ów do słuchania, po prostu nauczyłem odczuwać radość kiedy ktoś biegnie obok mnie. Taki nowy rodzaj biegowej podniety. Docieniłem to niedawno, podczas wizyty Sołci w Warszawie. Udało nam się zrobić dwa bardzo fajne treningi. Raz biegaliśmy w Łazienkach Królewskich (biegaliśmy z Dominikiem), drugi na Wawrze. Po każdym treningu sesja „yoga for runners” (ale to temat na kolejny wpis).

solcia wawer solcia dominik

Jutro przed pracą muszę zrobić 2h wybiegania, niedziela to recovery run. Półmaraton w Wiązownej już 24 lutego.

Zima nie odpuszcza

ObrazekWychodząc rano do pracy nie przpuszczałem, że kiedy będę wracał do domu po pracy i treningu, zastanę taki widok. Trochę to przybijające, bo wydaje mi się, że takiego śniegu to u nas jeszcze tej zimy nie było. Nie wiem jak i gdzie zrobie jutrzejsze interwały. Ja wiem, że zima jest po to aby robić/budować siłę biegową (dlatego pewnie wczoraj na treningu znów przez ponad godzinę biegaliśmy pod Agrykolę), ale tęsknię za szybkością (za kilka tygodni przyjdzie mi pewnie przeklinać to zdanie) – pewnie dlatego, że czuję jej brak.

Henryk Szost i Orlen Maraton

[youtube=http://www.youtube.com/watch?v=tGQdM2jWqTc]

Orlen opublikował kolejny film promujący premierowy Orlen Maraton, który odbędzie się w stolicy już 21 kwietnia. Wrszecie ktoś zrobił dobry film z Henrykiem Szostem, twarzą i największą gwiazdą imprezy, w roli głównej. Clip dobrze skręcony + bardzo fajny tekst Szosta – o motywacji, treningu, trochę liczb + etos walki z samym sobą. Takie słowa, wypowiedziane przez wielkiego biegacza, zawsze działają na amatorów. Co drażni to ta stacja benzynowa na drugim planie. Wszyscy doskonale wiemy kto jest sponsorem tego wydarzenia. Komuniokowanie sponsora (i organizatora zarazem) jest tu jednak nachalne i infantylne. Po zaznaczonych stacjach Orlenu na trasie maratonu ( z czego i tak wiele osób się już śmiało), sama stacja w tym klipie wydaje mi się lekką przesadą. Zdaje sobie sprawę, że jesteśmy świadkiem wyreżyserowanej kampanii promocyjnej i że to jest i tak mały pikuś w porównaniu z tym co się dzieje w innych krajach jeśli chodzi o sponsorów. Ale mogli nam jakiś „okres przejściowy” zafundować:)

Wogóle, tak jak wielu biegaczy, jestem dość sceptycznie nastawiony do tej imprezy. Warszawa chyba nie potrzebuje dwóch, konkurujących ze sobą maratonów. Skoro walczyliśmy o wielką jesienną imprezę, i jej coroczny przyrost biegaczy, dawał nadzieję na to, że Maraton Warszawski powalczy z innymi imprezami e Europie, to po co robić konkurncję? Oczywiście wiem, że jest pewnie drugie (a może i trzecie) dno tej sprawy i , że było podejscie Orlenu do współorganizacji wrześniowego biegu. Jednak coś nie wyszło.

Tak czy siak, 21 kwietnia będę dopingował biegaczy na trasie tego biegu, między innymi dlatego, że przespałem zapisy na sztafetę Ekiden – tu kolejne kuriozum – która odbywa się tego samego dnia co impreza Orlenu. A tydzień później, sam pobiegnę krakowski Cracovia Marathon.