2016 is gone

Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku! Trochę mnie tu nie było, zatem zabieram się za  nadrobianie zaległości – biegowych jak i trochę bardziej osobistch.

ja-ultra-lemkowyna

tak na traise uchwyciła mnie pani fotograf Karolina Krawczyk

Ostatnim mocnym akcentem 2016 był start w Łemkowyna Ultra Trail. Zawody w Beskidzie Niskim miały być lekkim i przyjemnym biegiem na zakończenie sezonu. Skończyło się na walce z naturą, własnymi słabościami i chorobą, bo jak na złość, na 24h przed startem trafiło mi się paskudne zapalenie spojówek. Na okulistycznym ostrym dyżurze dostałem ksywkę „wieża wiertnicza” – podobno tyle się ze mnie „lało”. Kryzys wydał się być skończony, bo krople zaczęły działać, czułem się lepiej. Poczułem się optymistą i już kilka godzin później byłiśmy z Dominikiem  w drodze do Chyrowej.

Niestety, to co dotychczas było atrakcją tych zawodów, czyli lekkie górskie błoto na trasie, w tym roku stało się prawdziwym przekleństwem biegaczy. Wszystko przez to, że na kilka dni przed startem Beskid Niski, co w sumie o tej porze roku nikogo nie powinno dziwić, zamienił się w krainę deszczu i błota.

inov8-lemkowyna-bloto-ultramaraton-beskidniski

lemkowyna-ultra-trail-vegan-runner

Trudno opisać to co działo się na trasie. Jeszcze na początku nasze zawody można było nazwać biegowymi, po 50 kilometrze Łemkowyna były po prostu spływem błotnym połączonym z narciarstwem biegowym (porównanie przez kijki). Trudno powiedzieć ile razy lądowałem na glebie. Przy 60 km naprawdę przygotowywałem się w głowie na zejście z trasy. Po prostu nie widziałem najmniejszego powodu dla którego miałbym się tak dalej męczyć. Nie chodziło o zmęczenie fizyczne, czy kontuzję – po prosty gdzieś w środku „cofnąłem” sam sobie pozwolenie na takie wariactwo jak ultra 😉 Koniec końców dotoczyłem się do mety.

Niestety na finiszu (72 km na Garminie) jak na trasie, nie było tak fajnie jak w zeszłym roku. Może to przez większą ilość startujących, może przez pogodę. Przebieralnie, prysznice, jedzenie, transport … nic nie było takie jak w 2015. Był chaos i niedoinformowanie. Dokłądnie to samo można napisać o naszym czasie na mecie, który był o ponad godzinę gorszy od ubiegłorocznego. Zresztą sami sprawdźcie na stronie z moimi wynikami. Taka karma.

lemkowyna-ultra-trail-medal

medal w nagrodę (następnego dnia – pogoda oczywiście idealna!)

Wtedy tam na mecie w Komańczy obiecałem sobie, że do grudnia nie biegam. Obietnicę spełniłem i sportowo realizowałem się w crossfit’owym boxie. Potem zgodnie z planem zacząłem biegać. Teraz trenuję już znacznie więcej, mimo że cały czas mi się nie chce. Ale mam motywację, bo w drugiej połowie kwietnia wracam w Pieniny, na trasę Niepokornego Mnicha. Mimo ogromnej (jak na mnie) skali trudności, był to zdecydowanie mój najlepszy występ w 2016 roku. Było świetnie!

Na koniec news zupełnie niebiegowy – 2017 będzie rokiem mojego powrotu do szkoły.
A kto wie? Może to tylko początek newsów….?

Jesień 2015

Łemkowyna Ultra Trail race kit

Łemkowyna Ultra Trail Race Kit

W weekend przebiegłem ostatnie zawody w tym sezonie. Biegłem w Łemkowynie, 70 km w Beskidzie Niskim, między Chyrową a Komańczą. Świetna, bardzo malownicza trasa i jeszcze lepsza organizacja biegu. Czas 11 h 21 min do najlepszych zdecydowanie nie należał, ale nie mieliśmy z Dominikiem ochoty na napieranie. Celem było dotarcie na metę we względnie dobrej formie. Wszystko się udało. Jestem z tego szczególnie zadowolony, ponieważ przed biegiem miałem tygodniową pauzę. Dopadł mnie jakiś jesienny wirus i po prostu nie byłem w stanie trenować. Jeszcze w piątek, jadąc do Chyrowej, czułem się dość słabo. Dopiero wizyta w biurze zawodów, wyzwoliła we mnie adrenalinę, która postawiła mnie na nogi.

Łemkowyna Ultra Trail meta finish

nogi i medal na mecie

Sama trasa baaardzo błotnista. Przy zbiegach wymagało to maksymalnej koncentracji, bo o upadek było łatwiej niż zwykle. Oznakowanie biegu świetne, chyba tylko raz, biegnąc już ostatnie, leśne kilometry w totalnej ciemności, z niecierpliwością wypatrywałem taśmy oznaczającej drogę.

profil trasy Łemkowyna Ultra Trail Garmin Fenix3

profil trasy Łemkowyna Ultra Trail Garmin Fenix3

beskid niski Łemkowyna Ultra Trail

Piękne okoliczności przyrody

Jeszcze trochę o organizacji zawodów – obsługa i posiłki na punktach kontrolnych, pierwsza klasa. Miałem to czego nie było na Rzeźniku, czyli suszone owoce, banany i pomarańcze. Dodatkowo na 40 km w Puławach Górnych czekała na mnie wegańska zupa dyniowa, a na mecie w Komańczy posiłek regeneracyjny w postaci wegańskich pierogów i wegańskiego żurku. Co ciekawe i fajne, wegańska opcja była jedyną oferowaną wszystkim biegaczom 😉 Nie słyszałem aby ktoś narzekał.

Wegańskie pierogi i żurek na mecie

Wegańskie pierogi i żurek na mecie

W czasie wyjazdu mieszkaliśmy w Mszanie w ośrodku Agroturystyka bez barier. 4 km od Chyrowej, blisko Dukli, Inowicza-Zdrój i wszystkich innych atrakcji, które te rejony mają do zaferowania. Świetna baza na wypady biegowe i nie tylko. Dom dostosowany do potrzeb osób niepełnpsprawnych i niewidomych.

vegan runners maraton warszawski 2015 polska

A wcześniej, bo pod koniec września przebiegłem Maraton Warszawski. Treningowo, bo zbyt wiele pod niego nie trenowałem. Zrobiłem 3h45 min (o ponad kwadrans gorzej od życiówki),a po zawodach wróciłem do domu i skosiłem trawnik. To miał być trening/dłuższe wybieganie przed górskim Łemkowyną. Skusiłem się na Warszawę przede wszystkim dlatego, że zgodnie z zapowiedzą organizatorów, był to ostani MW z metą na Narodowym. Wielka szkoda, bo ten finisz był magnezem, który przyciągał biegaczy do Warszawy. Uwielbiałem tę końcówkę, dlatego wbiegałem tam 4x. Poza tym organizacja Maratonu Warszawskiego jest po prostu świetna. Wydaje mi się, że dzieje się tak również dzięki całej infrastrukturze, którą dostarczał Narodowy. Niestety, Orlen Maraton z niskimi opłatami startowymi, okazał się bardziej atrakcyjny i w 2015 okazał się najpopularniejszym biegiem maratońskim w Polsce.

Teraz przychodzi czas na roztrenowanie i robienie pompek, brzuszków i innych wygibasów. O bieganiu nie zapominam, mimo że w najbliższych tygodniach i miesiącach czeka mnie sporo życiowych atrakcji. Także sportowych.

Na jesień wracam w Bieszczady

W październiku wracamy z Dominikiem na bieszczadzki szlak. Tym raziem pobiegniemy „Łemkowyne Ultra Trail” (70 km). Meta w Komańczy, więc będzie  piękna „klamra” z Rzeźnikiem. Impreza zbiera dobre recenzje, na punktach kontrolnych będą serwować owoce, więc „rzeźnikowej wtopy” nie będzie. Za to zamiast z upałami, możemy stoczyć walkę z chłodem. Pogoda marzenie? Słońce i 8C.

Bieg Rzeźnika

Bieszczady są super. I wcale nie takie niskie jak ludzie mówią. Szkoda, że przekonałem się o tym dopiero po 36 latach od urodzenia. Przez lata mieszkałem w Australii, potem na Borneo, zwiedziłem najdalsze zakątki świata, a w nasze Bieszczady nigdy nie dotarłem. Jak nic należała mi się pokuta, dlatego na początku czerwca stanąłem na starcie Biegu Rzeźnika w Komańczy. Razem z Dominikiem przebiegłem 77 km i po ponad 15,5h zameldowałem się na mecie w Ustrzykach Górnych.

bieszczady kozy

Bieszczady 2015

bieg rzeznika niedzwiedz komancza

Taka tablica 40 metrów od naszej kwatery

W Bieszczady przyjechaliśmy dwa dni przed startem. Moi rodzice z Gdyni, Ewa, Marzena, córki Dominika i ja z Waraszwy. Wynajęliśmy dom niedaleko Komańczy i próbowaliśmy trochę odpocząć po ciężkim tygodniu. Czwartek spędziłem leżąc na karimacie pod drzewem, drzemiąc i czytając książkę na przemian. Ideał. Wieczorem wypad do Cisnej do biura zawodów po numer, oddanie rzeczy na przepaki i odprawę.

Polsat Biega bieg rzeznika

Polsat Biega team. Biuro zawodów w Cisnej. Jeszcze uśmiechnięci. W tych zawodach startuje się w dwuosobowych zespołach

cisna przepak bieg rzeznika

Cisna przepak

Start o 3 rano z Komańczy, zawieźli nas moi rodzice. Tej nocy spałem jakąś godzinę. Temperatura ok 8 stopni, opadów zero. Atmosfera niesamowita. 1400 biegaczy, tyle samo latarek czołówek (co świetnie widać na filmie), normalnie same ultrasy. Start i pierwsze 6 km po bieszczadzkim asfalcie, aż do wejścia na czerwony szlak, z którego (z dwoma wyjątkami) mieliśmy zejść dopiero na mecie w Ustrzykach Górnych. Pierwszy etap do Cisnej (32 km) zrobiliśmy w 4h25 min godziny. Ten odcinek biegło nam się dość dobrze. Górki jeszcze do zniesienia, zmęczenia nie było, humory dopisywały. Zaliczyłem wprawdzie jedną wywrotkę na zbiegu, ale na szczęście poleciałem na jakieś liście i nic nie poczułem. Na przepak w Cisnej wbiegamy już w pełnym słońcu. Jest po 7 rano, jeszcze nie jest gorąco ale coś mnie tknęło i na przepaku poprosiłem kogoś o użyczenie kremu do opalania. Lubię myśleć, że w pewnym sensie uratowało nam to później życie. Z przepaku wybiegamy już z kijami (dopiero stąd można było sobie nimi pomagać) Potem już wedle zasady, im dalej tym gorzej. Do kolejnego przepaka w Smerku mieliśmy 24 km. Zaczął doskwierać upał, podejścia na ponad 1000 metrów. Na punkcie w Smerku już pełne lato. Ukrop z nieba i pojękiwania innych ultrasów, że dopiero teraz zaczynają się prawdziwe górki. Rzeczywiście, zaczęły się srogie podejścia + turyści na szlaku, którym trochę uprzykrzaliśmy życie, bo musieli cały czas schodzić nam z drogi. Na szczęście nikt nie miał do nas z tego powodu żalu, a nawet mogliśmy liczyć na ich doping. A w okolicach Osadzkiego Wiercha widziałem bieszczadzką żmiję. Takie spotkanie było moim marzeniem z dzieciństwa. Na szczęście prawdą jest, że te małe zwierzątka nie szukają zwady i wolą schodzić z drogi. bieg rzeznika panorama bieszczady bieg rzeznika bieszczady

Prawdziwy kryzys zaczął się po ostatnim punkcie kontrolnym w Berehach Górnych. Tu nawet dyżurująca pielęgniarka zwróciła uwagę, że coś słabo wyglądam (swoją drogą, jak  sama mówiła, miała za sobą kilka startów w poprzednich edycjach Rzeźnika;)). Do mety było mniej niż 10 km, ale czekała na nas Połonina Caryńska, czyli najgorsze podejście wyścigu (1297 m n.p.m). Dla mnie w tym miejscu zaczęło się prawdziwe ultra – mój organizm nagle przestał działać. Jeszcze przed wyjściem na połoninę zupełnie mnie odłączyło. To nie był ból mięśni, nóg czy problemy z oddychaniem, krążeniem. Po raz pierwszy w życiu nie miałem po prostu siły zrobić następnego kroku. Robiłem 20-30 kroków i zatrzymywałem się, bo mózg nie był w stanie zmusić nóg do kolejnego ruchu. To nie była zwykła maratońska ściana, gdzie wpada się w jakieś otępienie, a czasem nawet traci kontakt z rzeczywistością. Tu byłem totalnie świadom tego jak się czuję i chyba właśnie dlatego tak teraz to przeżywam i analizuję. Dominik zastosował metodę “step by step” czyli wskazywał mi kolejny cel do którego mam dotrzeć… jakiś krzak, kamień, drzewo. Wszystko oddalone od siebie o jakieś 30 metrów max. Po pewnym czasie takiej walki zacząłem nerwowo patrzeć na zegarek. Traciliśmy czas i na poważnie zacząłem się martwić o limit czasu. Picie już nie pomagało, a na samą myśł o kolejnym żelu czy batonie, zbierało mi się na wymioty. W akcie desperacji, Dominik polał mi głowę mieszanką izo + woda (ze zdecydowaną przewagą h2o), która została w jego bidonie. Tu przydażyła się sytuacja, która na długo zapadnie mi w pamięć. Mijający nas biegacz, zobaczył, że Dominik wylewa na mnie jakąś żółtą ciecz, zaproponował swoją wodę. Widziałem, że dla mnie opróżnił swoją ostatnią butelkę i mimo moich protestów nalał na głowę. Gest który naprawdę znaczył dla mnie wiele, bo miałe przed sobą jeszcze trochę kilometrów w słonecznym skwarze. Nie pamiętam jak się ów jegomość nazywał, jaki miał numer startowy czy z jakiej biegł drużynu. Pewnie nigdy się nie spotkamy, ale jeszcze raz wielkie DZIĘKI kolego! Potem za kilkanaście minut kolejny cud! Jakiś kilometr od szczytu Cyrenejki wypływa małe źródełko. Słyszałem o nim wcześniej i wypatrywałem. Kiedy wreszcie do niego dotarliśmy, padłem na kolana i zamoczyłem głowę. Niesamowite uczucie. Organizm przeszedł jakąś przemianę, zmęczenie odeszło, ozdrowiałem, urodziłem się na nowo, trochę ultramaratońskiej metafizyki… sam nie wiem. Wiem, że w jednej chwili wszystkie siły do mnie wróciły i zacząłem biec do mety. Na końcu czekał nas jeszcze dość nieprzyjemny zbieg (jakby te pozostałe były przyjemne…?), ale wtedy już wiedzieliśmy, że zmieścimy się w limicie czasowym wyścigu. Na mecie meldujemy się po 15 i pół godzinie (dokładnie 15h34 min.). Czeka medal, Ewa, Mama, Tata. Jest radość, dostaję wreszcie banana. Wynik blisko 1,5h poniżej naszych oczekiwań, przyjmujemy z pokorą. Tak to jest, kiedy Ci z nizin napierają na góry. 

polsat biega bieg rzeznika

200 m przed metą

To był mój” rzeźnicki” debiut, dlatego nie wiem jak organizowane były poprzednie zawody. Generalnie podobało mi się. Jedynym poważnym minusem był żywienie na trasie. Przed zawodami organizatorzy zapewniali o dostępności wegańskiego jedzenia. Banany, rodzynki czy pomarańcze na punktach kontrolnych biegów ultra brałem dotychczas za pewnik. Dlatego na trasę zabrałem jedzenie żele i batony Cliff i Petardy Zmiany Zmiany. Niestety na przepakach nie było owoców. Były żele, batony Squeeze, bułki z serem czy dżemem , zupa pomidorowa (non wegan) i chleb ze smalcem. Była cola (to się przydało) a na ostatnim punkcie znalazł się nawet Burn (czyli red bull coli). Dlatego cały wyścig leciałem na chemii. Czuję, że po części to było przyczyną mojego kryzysu w końcówce. A na mecie na pytanie o posiłek usłyszałem “za 10 min będę miał dla was jakąś sałatkę”. To była ostatnia rzecz jaką chciałem usłyszeć. Wiem, że na mecie byliśmy w ogonie, ale dobrze by było mieć jednak coś do zjedzenia.

bieg rzeznika meta

meta, Mama i wyczekiwane banany

Stwierdzeniem, że Rzeźnik to ciężki bieg, Ameryki pewnie nie odkryję. Ale dopiero teraz wiem z czym się tę imprezę się naprawdę je. Już rok temu mieliśmy chrapkę na ultra w Bieszczadach. Nie mieliśmy szczęścia w losowaniu, dlatego biegliśmy Sudecką Setkę (100 km, o ponad 20 km więcej niż trasa Rzeźnika). Tamten bieg zrobiliśmy w ponad godzinę szybciej! Na mecie w Ustrzykach Górnych miałem naprawdę dość biegania. Pewnie znacie to uczucie. Czas jednak leczy rany i dziś, 2 tyg po zawodach, naszła mnie myśl, że w sumie z przyjemnością znów stanąłbym na starcie w Komańczy. Na koniec słowa podziękowania dla załogi Garmin Polska. Zwyczajowo wsparła moje ultra przygody zegarkiem na miarę wyścigu. Tym razem był to Garmin Fenix 3. Rewelacyjna maszyna, która wiele potrafi! Bieszczady z Garminem na ręku na pewno biegaczowi mniej straszne;) garmin fenix3 bieg rzeznika A tu zestawienie profilu trasy ze strony Rzeźnika: profil2011 A tu co na mecie pokazał Garmin. Niemal identyczny. Jeśli chodzi o pomiar odległości, gps pokazał 77,2km, czyli też wszystko się zgadza. Niezła precyzja. bieg rzeznika profil trasy garmin fexnix3   Na koniec zwyczajowe zdjęcie sprzętu, który zabrałem ze sobą w Bieszczady. bieg rzeznika sprzet

Sudecka Setka

Strach przed tym biegiem pojawił się dopiero na kilka godzin przed startem. Wcześniej, przez dobrych kilka miesięcy była ciężka treningowa orka, potem kilkugodzinny road-trip w Sudety (na pokładzie Arek, Krzysiek i ja), z postojem we Wrocławiu skąd zabraliśmy Dominika. Śmialiśmy się, że wszystko wygląda jak w jakimś remake’u „Kaca Las Vegas”. Wieczorem spacer, oglądanie meczu, jedzenie, strasznie dużo śmiechu – taki idealny mentalny detox.

W dzień startu próbowaliśmy spać do oporu. Udało się do 11. Potem zaczął się przedstartowy „reisefieber”. Głowa chyba wreszcie zrozumiała na co się porwaliśmy. Mamy przebiec 100 kilometrów!

sudecka setka przepak ultramaratonKoło 17 odbieraliśmy numery startowe w biurze zawodów, godzine później zostawiliśmy też nasze przepaki.

[youtube=http://youtu.be/erpWlCKUFpg]

Start biegu nakręcony przez Dominika

Start o 22 z rynku w Boguszowie-Gorcach. Całe miasteczko żegna kilkuset biegaczy, gra jakaś kapela rockowa, a na niebie błyszczą sztuczne ognie. Pierwsze kilometry dość szybkie, w tłumie biegaczy, kilka podbiegów, więcej zbiegów. Las, polany, czasem mijamy jakieś gospodarstwo i kibiców, którzy w środku nocy postanowili wyjść i wesprzeć biegaczy. Jest ciemno, wszyscy biegną w „czołówkach” (swoją drogą niesamowity widok), ale jak na górskie bieganie, wychodzi nam jeszcze dość szybko (średnie tempo 6 min).  W okolicach 33 km zaczyna się kilku kilometrowa, żmudna i dość nudna wspinaczka na Chełmiec. Podchodzimy w grupie kilku biegaczy, zaczyna mocniej padać, a temperatura spada do jakichś 6 st. C. To nie jest fajny moment biegu. Jeszcze nie czuję się zmęczenia w nogach, ale w głowie pojawia się pierwszy kryzys. Na szczecie góry (38 km) punkt odżywczy obstawiony przez harcerzy. Jest ciepła herbata, ktoś częstuje łykiem coli. Czuję,że zaczyna się robić zimo, więc ruszamy szybko w dół na stadion w Boguszowie gdzie dystans kończyć będą maratończycy. Na nas czeka Arek i przepak. 4 km wpadamy na stadion. Dziwne uczucie, bo przebiegamy pod napisem META, wiele osób unosi ręce w geście triumfu, dostają medal, koc … sędzia pyta czy kończymy wyścig, odpowiadamy że nie teraz, ale za kilka godzin planujemy powrót na ten sam stadion, bo w tym miejscu będzie też meta setki. Jest już jasno kiedy wybiegamy ze stadionu  ruszamy w dalszą drogę. Następną rzeczą, którą pamiętam jest lotny punkt sędziowski na 50 km – na rozstaju leśnych dróg stoi małżeństwo z samochodem i rozstawioną na statywie kamerą video. Nagrywają każdego mijającego ich biegacza. W ten sposób upewniają się, że nikt nie oszuka i nie skróci sobie trasy. Potem wejście na Dzikowiec ….  zdecydowanie najcięższa góra całego wyścigu. Podobno miejscami nachylenie wynosi 60%. Mimo że dość ciężkie dla psychiki, nasze nogi jakoś to wytrzymują i właśnie na podejściu na Dzikowiec wyprzedzamy sporo osób. Na szczycie ( 58 km ), zwyczajowo już punkt odżywczy i przepak. Zmieniam koszulkę, piję szybko herbatę, jem Cliff bar’a i cieszę się słońcem. Jestem w szoku, bo widzę jak jeden biegacz odpala peta.

sudecka setka trasa ultramaraton 1

sudecka setka trasa ultramaraton 2

Potem dość męczący odcinek do punktu na 72 kilometrze. Trasa piękna widokowo, niby bez wielkich górek ale czułem już kilometry w nogach i ten fragment trasy trochę mnie wymęczył. Na punkcie 72 km znowu wita nas bufet (herbata, bułki, izo, woda oraz przepak) oraz bus. To taka połowiczna meta. Organizatorzy pozwalają zejść z trasy zawodnikom, którzy nie chcą, bądź nie mają już siły na dalszy bieg. Sędzia pyta się czy biegniemy dalej, my z trochę już mniejszym zapałem odpowiadamy, że przyjechaliśmy na Setkę. Zmiana koszulki, wcinam żel i ruszamy dalej. Nie będę zgrywał twardziela, to była 9 godzina biegu i tu już naprawdę czułem się zmęczony i generalnie chciałem być już na mecie. Mimo wszystko nadal zdarzają się momenty kiedy wyprzedzając innych biegaczy słyszymy za sobą „Chłopaki, skąd Wy macie jeszcze energię?”.

sudecka setka trasa ultramaraton

 Dominika chwila zadumy nad trasą

Kilometry dłużą się już niemiłosiernie i z utęsknieniem czekamy na punkt kontrolny na 86 km. Tu sceny trochę jak u Bareii – punktem zarządza oddział miejscowych strażaków z OSP. Środek lasu, panowie grzecznie pytają co podać, pomagają w nalaniu wody, herbaty, częstują rodzynkami i bananem. Potem pada pytanie czy może chcemy napić się czegoś „mocniejszego” 😉 Ktoś wyciąga gitarę, zaczyna śpiewać. SIEKIEREZADA normalnie. Tu spotykamy Arka, który wyszedł nam na spotkanie. Na punkt dobiegają kolejni zawodnicy, my nie chcemy dać się za bardzo wyprzedzić, więc z wielkim już trudem ruszamy dalej. Nie jest łatwo, bo znów cały czas pod górę. Motywujemy się mówiąc sobie, że przecież do mety jest jeszcze tylko 14 km, dystans, który normalnie w Wawie jest ultra lekkim treningiem. Po drodze mijamy świeżo wybudowany paśnik dla zwierząt. Super! – ktoś by pomyślał – problem w tym, że zbudowano go zaraz przy ambonie myśliwskiej!!!!! Krew mnie zalewa! Potem Aro mówi, że tam zaraz w dole jest już pomiar czasu na 91 km. T`o daje nam sił. Zbiegamy szybko łąkami, gdzięś w duszy czuję już finisz, nawet wizualizuję sobie medal na szyji.  Po punkcie 91 km kiedy mamy ochotę żeby przyśpieszyć (szybciej biegniesz, szybciej kończysz), a tu zaczynają się górki. Jesteśmy rozczarowani, bo dachy domów Boguszowa-Gorców widać coraz lepiej. 🙂 Po chwili wbiegamy do miasta. Czuję zmęczenie, nie jesteśmy w stanie już biec. Miejskie wzniesienia, którymi prowadzą ostatnie 3 km wyścigu wydają się być Himalajami. Jest cieżko. Biegniemy przez rynek, znów pojawia się Arek i wskazuje gdzie biec, bo jesteśmy zbyt podnieceni perspektywą mety aby szukać strzałek wskazujących trasę. Miasto żyje swoim rytmem, ale mimo to co chwila ktoś nam klaszcze, krzyczy, że niedaleko do mety, strażacy zatrzymują samochody abyśmy mogli spokojnie przebiec przez skrzyżowania. Czuję się trochę jak jakiś bohater. Co chwilę obracamy się za siebie żeby sprawdzić czy ktoś nas nie dogania. Na jakieś 500 m przed metą widzimy za sobą dwóch biegaczy. Zaczynamy więc szybciej finiszować. Nogi bolą i na nasze szczęście koledzy za nami nie podejmują walki:). Jest stadion, widzimy metę – rewelacyjne uczucie, po prostu radość. W głowie huczy myśl, że teraz już na pewno będę mógł ubrać koszulkę „Sudeckiej Setki”. Czas na mecie to 15 h 34 min. Zrobiliśmy 100 kilometrów!

sudecka setka meta

sudecka setka meta ultramaraton

Dominik i Ja (Polsat Biega team) na mecie Sudeckiej Setki. Zdjęcia organizatorów .

Niestety, po chwili powrócił stres, bo okazało się, że datasport.pl, która odpowiadała za chipy i elektorniczny pomiar czasu pomyliła mój chip i generalnie nie sklasyfikowano mnie na mecie. Po kilku dość nerwowych dla mnie chwilach, sprawa zostaje pomyślnie wyjaśniona. Moje nazwisko pojawia się na tablicy wyników. Mimo wszystko byłem dość zniesmaczony tą sytuacją, bo kiedy na 91 km przebiegaliśmy przez ostatnią matę z pomiarem czasu, coś mnie tknęło i nawet obróciłem się do gościa obsługującego punkt i krzyknąłem czy nabił się mój międzyczas. Gość potwierdził, że wszystko było ok. Za 9 km miało się okazać, że nie było.

W czasie biegu nie miałem jakiegoś spektakularnego kryzysu. Wiadomo, im dalej tym było ciężej. Ale nawet przez myśl nie przebiegło mi by się wycofać. Wyobrażałem sobie tylko, że musiałoby mi oderwać obie nogi aby nie dotrzeć do mety. Z drugiej strony nie miałem też za bardzo wzniosłych i emocjonalnych momentów, o których często można czytać na blogach czy innych książkach biegowych. Była ciężka orka, świetne widoki ale mało romantyzmu. Na punktach odżywczych jadłem banany i rodzynki. Z samozaopatrzenia miałem Cliff’y oraz nowe batony Trek, które o dziwo wchodziły mi lepiej niż te pierwsze. Przez pierwsze 60 km w ogóle nie miałem ochoty na żele energetyczne. Potem się z nimi przeprosiłem i w sumie pochłonołem 2 SiS’y. Dobrym pomysłem było wrzucenie zapasowych koszulek na przepaki po 60 km. Zmieniałem je 3 razy, przez co nie czułem się tak brudny i spocony. Oczywiście była to iluzja ale wtedy pomagała.

Cały bieg przetrwalem bez kontuzji, otarć, odcisków czy innych zdartych paznokci (te które miałem stracić, straciłem już kilka lat temu). Prócz ogólnego zmęczenia, tak naprawdę bolały mnie (strszanie bolały) tylko mięśnie czworogłowe.

Przed biegiem planowaliśmy z Dominikiem zejść poniżej 15h. Nie udało się. Teraz, tydzień po zawodach, trochę żałuję, że gdzieś mocniej nie przycieliśmy, że może za długo czasu spędziliśmy na punktach kontrolnych. Ale prawda jest taka, że ja , czyli chłopak z nizin nigdy za bardzo nie powalczy z góralami. Nawet tymi, których metryka pokazuje, że mogliby być moimi dziadkami. Kilkakrotnie mijali mnie lokalni biegacze i biegaczki , którzy „dobijali” 70-tki. No bo gdzie na Mazowszu można trenować do górskich ultramaratonów? Na wydmach w Falenicy lub biegając po kilka godzin w górę i dół Agrykoli? To były moje główne poligony pod 100km. Jest jeszcze sztuczny stok narciarski na górce Szczęśliwickiej …

Kolejna refleksja, która mnie nachodzi jest taka, że już nigdy w ten sam sposób nie spojrzę na oznaczenia poszczegołnych kilometrów na maratonie – 28 km, 36 km, 40 km  …. w czasie Sudeckiej Setki czułem się dość dziwnie mijając oznaczenie 90 kilometra.

sudecka seta kilometry

Muszę powiedzieć, że mimo wtopy z datasport.pl i moim pomiarem czasu, organizacja biegu powaliła profesjonalizmem i oddaniem wszystkich pracujących na trasie. Serce rosło kiedy w nocy dobiegałeś na punkt odżywczy i widziałeś wolontariuszy (prekrój wiekowy od nastu do kilkudziesięciu lat) uwijających się jak w ukropie aby w te kilkadziesiąt sekund dać Ci wszystko czego potrzebujesz. To dla wszystkich z nas było niesamowicie ważne i z tego miejsca, raz jeszcze bardzo wszystkim dziękuję!

Na koniec specjalne podziękowania dla Garmin Polska. Dzięki ich uprzejmości w czasie biegu mogłem przetestować zegarek Garmin Fenix 2, idealne narzędzie dla wszelkiej maści biegaczy ultrasów, triathlonistów, pływaków a nawet narciarzy czy górskich piechurów. Bateria mojej 620’stki nie wytrzymałaby 15 godzin pracy, Fenix2 wytrzymuje nawet do 50 godzin 🙂 Różnica spora. Obiecuję, że wkrótce pojawi się tu recenzja tego zegarka ale już teraz polecam tę zabawkę.

sudecka setka sprzet ultramaraton

Mój sprzęt przed biegiem. Trzeba było być przygotowanym na każdą pogodę

 

 

Maratona Di Roma / Maraton w Rzymie

Do „wiecznego miasta” wylecieliśmy w czwartek, czyli na 3 dni przed startem. Lotnisko w Modlinie pełne maratończyków, atmosfera super. W obie strony wykupiłem miejsca z większym miejscem na nogi, więc na komfort lotu nie mogę narzekać. Po wylądowaniu autobus i podróż do centrum, potem hotel i 2 dni leniuchowania, z lekkimi wieczornymi rozruchami. Zupełnie przez przypadek, nasz hotel był dosłownie 10 min. spacerkiem od najlepszej rzymskiej wegańskiej restauracji Ops! Pochłonąłem tam trochę zdrowych węglowodanów 🙂

weganizm bieganie

weganskie lody rzym wegan

Nie mogłem nie wpaść do mojej ulubionej rzymskiej lodziarni 🙂 Vegan Power

vegan runners maraton rzym bieganieprzed startem

Niedziela na spokojnie. Śniadanie w hotelu chwilę po 6 rano, jadalnia pełna maratończyków i ich rodzin. Świetna atmosfera. Potem dwie stacje metrem do Koloseum (pisownia polslka). Pada niemiłosiernie, ale jakoś dajemy radę. Depzyty, strefa startowa, wszystko ok, bez problemu z czasem. Chwilę przed startem z głośników poleciały „Rydwany Ognia” i instrumentalna wersja „The Final Countdown”. Ciary przeszły po plecach. Przez głowę przechodzi mi myśl, że chyba tylko na maratonach, każdy amator, stojąc w takim tłumie, może poczuć się jak zawodowiec 🙂 Deszcz nie przestaje padać, wypala starter i powoli ruszamy. Kilkanaście metrów po przebiegnięciu startu widzę, że będzie tłoczno, bardzo tłoczno, właściwie za tłoczno. Nawet nie patrzę na tempo, bo wiem, że się tylko zirytuję.

maraton rzym Zrzut” z ekranu z transmisji tv

Błękitne baloniki na „3h30min” widziałem tylko na starcie. Potem tłum mnie zablokował i nawet nie próbowałem gonić pacemakerów. Na około 400 metrze robię pierwszą i jedyną przerwę na siku. Jest ulga, więc od razu lepiej się biegnie. Do 10 km walczę o miejsce do biegania. Przesuwam się między biegaczami do przodu, tempo szarpane, czasem czyjś łokieć ląduje mi na brzuchu. Taki bieg, spodziewałem się tego. Tempo coraz lepsze, w granicach 4:45 – 4:50, czyli trochę szybciej niż planowałem biec. Na trasie bardzo dużo kibiców, wiele polskich flag. Moja koszulka Vegan Runners robi furorę. Podbiegają inni biegacze weganie, a z tłumu często pada zaklęcie „Forza vegan, forza”. Aż chce się biec! W pewnym momencie podbiegł do mnie starczy gość, maratończyk, mówi , że jest weganinem. Pytam się skąd jest, a on na to, że z Iraku. Trochę mnie zatkało, myślę sobie, że chyba się przesłyszałem. Pytam raz jeszcze skąd, on powtarza Irak. Patrzę na numer startowy, a tam rzeczywiście iracka flaga. Świetnie!! Jesteśmy wszędzie! 🙂 Nie popełniam błędu z maratonu w Krakowie i dzielnie piję wodę na każdym punkcie odżywczym. Izo zacznę pić dopiero pod koniec. Pierwszy żel leci w okolicach 14 km, popitka na 15. Potem, na 17 km, wbiegamy do Watykanu, na plac św. Piotra. Tam w tłumie wypatruję Ewę, która ze startu podjechała tam metrem. Machamy, krzyczę coś do niej i biegnę dalej. Zaczyna padać coraz bardziej, ale biegnę bez raczej problemu. Wolę deszcz niż słońce i ciepło. Tempo ponad planowane, więc trochę zwalniam i oszczędzam sił na końcówkę. W okolicach 27 km robi się lekko nudnawo, to chyba najgorsze kilometry na każdym maratonie. Jesteś już po połówce, gdzieś tam czujesz pierwsze oznaki zmęczenia, a tu do końca jeszcze 15 km. W okolicach 30 km spory podbieg. Ciągnie się droga do góry, sporo zakrętów, biegniemy chyba koło ZOO, bo czuję zwierzęta:) Potem trochę z góry i zaczynamy kluczyć wokół Rzymskiej Starówki. Do końca będę biegł już po kostce brukowej. Nie jest łatwo, bo cały czas pada i jest naprawdę ślisko. Czuje już zmęczenie, ale do ściany daleko. Bezskutecznie szukam wokół siebie kogoś kto biegnie podobnym tempem, do kogo mógłbym się przykleić i napierać dalej. Coraz bardziej irytuje mnie rzymski bruk. W myślach kalkuluję ile muszę iść na życiówkę. Na 35 km jeszcze się mieszczę. Nie odpuszczam. 36 do 38 km idę tempem 4:45. Na około szalony doping. Wielu Polaków, niektórzy krzyczą do mnie „dawaj Piotrek” (imię znają z numeru startowego), a to strasznie mi pomaga i mobilizuje. Nogi już bolą, jestem zmęczony ale nie ma mowy o ścianie. Krążymy po starówce, wiem, że jesteśmy już blisko mety pod Koloseum, ale z zegarka i oznaczeń trasy wynika, że jeszcze z 3 km biegu. Nagle na 41 km wbiegamy do tunelu, który ciągnie się pod górę chyba z 600 metrów, Straszna Golgota, pod którą ostatni raz rozdają picie. Tam nagle biegacz przede mną postanawia zatrzymać się na picie. Nie widzę tego i zatrzymuję się na jego plecach. Nie boli ale całkowicie tracę tempo! A to początek morderczego podbiegu. Tam tracę nadzieję na życiówkę, godzę się sam ze sobą (o dziwo nie miałem z tym problemu, nie było złości) i po prostu mknę do przodu ale bez spektakularnego finiszu. Po tunelu jeszcze spory wiraż i wpadamy pod Koloseum i metę. Jest super! 3h 31 minut, niespełna 2 minuty gorzej od mojego PB. Trudno, ale trasa naprawdę była tak wymagająca, że maraton warszawski to przy Rzymie deska do prasowania :). Dlatego jestem bardzo zadowolony, bo wychodzi, że zimę przepracowałem dobrze! Na płaskim atakowałbym 3h20 minut (taki jest następny cel). Na mecie medal, koc z folii termoizolacyjnej, torba z piciem, owocami, a na koniec ciepła herbata.

Najbardziej żałuję, że nie zajrzałem na ostateczny profil trasy, którą organizatorzy umieścili na FB przed maratonem. Moje usprawiedliwienie to wielomiesięczna już absencja od FB. Gdybym wiedział o skali podbiegów, zupełnie inaczej rozłożyłbym siły biegu. Nie hamowałbym w środku biegu, tylko utrzymał szybsze tempo i starałbym się walczyć na podbiegu 41 km.

profil rzym

To był mój drugi, „tłoczny” bieg za granicą. Bałem się trochę włoskiej organizacji, ale to właśnie na strachu się skończyło. Wszystko było po prostu ok. Trzeba zaznaczyć jedno, Rzym to raczej nie jest maraton na życiówki. Trasa dość trudna, z wieloma podbiegami i dwoma mega górkami. Dodatkowo 40% tej, malowniczo – turystycznej, trasy to kostka brukowa i jeśli do tego dodać jeszcze kilkanaście tysięcy biegaczy, sprawy lekko się komplikują.

ryanair legspace maraton roma warsaw flight

w samolocie miejsca na nogi nigdy za dużo 🙂

Teraz trochę odpoczynku, regeneracji i dalej do treningów. 13 kwietnia jadę na maraton do Łodzi dopingować Dominika, który będzie tam bić 3godz 30 min. Mam nadzieję, że pomogę mu w tym na kilku ostatnich kilometrach. Mój następny start to czerwcowy „Bieg Marszałka” i Polsatowe mistrzostwa na 10 km, a potem „Sudecka Setka”.

To jeszcze nie podsumowanie roku

Mimo że na ten rokk nie planowałem już żadnych startów, blisko 2 tygodnie temu pobiegłem w „Zimowych Biegów Górskich” w Falenicy. Blisko 700 osób na starcie, świetna pogoda (wydaje mi się, że lepszej już w edycji 2013/2014 nie będzie) no i słynne wydmy w Falenicy – chyba najwyższe naturalne wzniesienia na Mazowszu, na których często trenuję podbiegi. Do zawodów podszedłem czysto treningowo, nie przemęczyłem się i zrobiłem  51 minut (10km). Oficjalny, ręczny, pomiar czasu organizatorów dodał mi ponad minutę więcej, dlatego wierzę swojemu zegarkowi, który pokazał 51 min.

photo 3

Na trasie spotkałem chłopaków z grupy biegowo-towarzyskiej Savage. Niezłe świrusy, mega otwarte dusze i umysły. Jeśli szukacie ludzi do biegania w Warszawie i okolicach, chcecie podpytać o plany treningowe lub po prostu spędzić mile czas (UWAGA – ich długie weekendowe wybiegania często kończą się biwakiem w lesie!) kontaktujcie się z nimi przez ich profil na FB.

photo 1Następna edycja Falenicy już w najbliższą sobotę. Planuję stanąć na starcie.

Ostatnio narzekałem trochę na włoską organizację maratonów. Na szczęście otrzymałem już ostateczne potwierdzenie mojego startu w rzymskim maratonie. Jest numer startowy, jest bilet na samolot i hotel – nie pozostaje nic innego jak tylko zabrać się do ciężkiej orki, by na obczyźnie wstydu nie przynieść.

Kilka dni temu miałem okazję obchodzić urodziny. Jeszcze tylko 5 lat będę klasyfikowany w kategorii M30, sami rozumiecie, że nie ma nic do świętowania:) Takie też miały być te urodziny. Ale okazało się, że dzięki kilku niespodziankom, to był super dzień! Najpierw przed 7 rano odebrałem z Okęcia Brata i Pontiego, a potem niespodziewanego najazdu dokonali moi rodzice, którzy wstali o 4 rano, przejechali ponad 400 km, by rano synkowi wręczyć urodzinowy tort! To był naprawdę dobry dzień. Dużo śmiechu i pozytywnych emocji. 

photo 2

A na urodziny sprawiłem sobie nowego Garmina 620. Ze względu na zabójczą cenę i w sumie niewielkie różnice z moją 610’tką planowałem go sobie odpuścić. Ale dzięki niezawodnemu DCrainMaker’owi dowiedziałem się o super promocji w brytyjskim Garminie. Wszstko – 30 % (ale wysyłka tylko na UK adres). Jak tylko zegarek dotrze nad Wisłę możecie spodziewać się jego recenzji, a chwilę potem aukcji Allegro mojego Garmina 610. Warto, bo to prawie nówka (wymieniony kilka miesięcy temu przez serwis).

Dziś Wigilia, podobno większość z nas nie akceptuje uboju rytualnego. Dajcie więc spokój wszystkim karpiom, pls. Wszystkiego dobrego.

Grudzień

Image

Zdecydowałem, że wiosenny maraton zrobię w Rzymie. Przekonała mnie trasa (bardzo malownicza, bez większych górek), ranga imprezy + ilość zawodników, która waha się od 12 – 15 tyś biegaczy. Rzym znam dość dobrze, więc nie będzie problemów logistycznych (właściwie czuję się tam jak u siebie), a liczba maratończyków nie sprawi, że 42,185 stanie się biegiem przez przeszkody. Bieg w Rzymie będzie moim drugim zagranicznym „występem”. Pierwszym był półmaraton Kopenhaga -Malmo (Broloppet Half-Marathon), ipreza gdzie biegnie się przez najdłuższy most nad Bałtykiem, który mierzy blisko 17 km. Startowało wtedy blisko 40 tysięcy biegaczy i było to zdecydowanie za dużo. Wycieczka do Danii i Szwecji była naprawdę przednia, ale z samego biegu nie mam najlepszych wspomnień.

Ale same zapisy do maratonu w Rzymie idą ciężko. Strasznie dużo papierologii. Zaczynam doceniać sprawność naszych krajowych organizatorów imprez, gdzie zapisy przez internet + opłata startowa są sprawą wyjątkowo łatwą do ogarnięcia. We Włoszech jest inaczej :). Niedość, że musiałem przedstawić zaświadczenie od lekarza (rozumiem potrzebę sprawdzenia – zbadałem się, wszystko na 100% dobrze, lekarz podpisał papier), trzeba potem to wysłać faxem, mailem lub zrobić upload przez profil na stronie maratonu. Mimo że zrobiłem to kilka dni temu, potwierdzenia udziału w biegu jeszcze nie mam. Oczywiście wszystko inne (opłata za start (60 EUR), hotel i przelot) już załatwione. Życiówki pewnie we Włoszech nie wykręce, bo jeśli zima nad Wisłą przytrzyma tak jak w zeszłym roku, to nie będzie gdzie i kiedy popracować nad szybkością.

Jeśli chodzi o treningi to listopad przebiegałem na wielkim „light’cie”. Maksymalnie robiłem 70 minut wolnego i prawie w ogóle akcentów. W grudniu zaczynam dokładać do pieca, ale też bez przesady. Nowością moich zimowych treningów będzie udział w Górskich Biegach w Falenicy. Dystans 10 km, 14 i 28 grudnia, blisko mnie, można napisać, że po sąsiedzku. Poćwiczę nogi i płuca. Przyda się.

A tak wyglądają moje priorytety biegowe na przyszły rok :
-Półmaraton w Wiązownie (luty lub marzec 2014)
-Maraton w Rzymie (marzec 2014)
-Bieg Rzeźnika (czerwiec 2014)
-BMW Półmaraton Praski (sierpień 2014)
-Maraton Warszawski (wrzesień 2014)

Czuję, że najważniejszym startem 2014’ego będzie Bieg Rzeźnika. To będzie przygoda i walka, 80 km w Bieszczadach. Dotychczas najwięcej w górach nabiegałem ok. 54 km w Chudym Wawrzyńscu, w Rzeźniku skok kilometrarzowy będzie więc spory. Ale jestem dobrej myśli. Z dobrymi treningami dam radę, motywacja jest wielka. Mam tylko nadzieję, że załapię się na numer startowy. Zapisy ruszają 14 stycznia o godz. 15. Biegnę oczywiście w parze z Dominikiem.

A tu coś co bardzo zachęciło mnie do startu w Rzymie. Amerykański dokument „Duch Maratonu 2”, kręcony właśnie w stolicy Włoch. Przyznam się, że jeszcze go nie widziałem, ale od samego trailera ciary po plecach przechodzą 😉 Europejska premiera DVD i itunes przewidywana jest na luty 2014. Kto nie widział pierwszej części kultowego filmu, niech szybko to nadrobi w TYM MIEJSCU.

[youtube=http://www.youtube.com/watch?v=lYDiAnNlHPQ]

A doskonałej muzyki z tego filmu można posłuchać na Spotify.

Chudy Wawrzyniec

Mija drugi tydzień od ukończenia „Chudego Wawrzyńca„, czyli mojego pierwszego, górskiego biegu ultra (54 km). W Ujsołach pojawiliśmy się na dwa dni przed startem. Wynajeliśmy domek (Ewa + ja + Dominik z Rodziną) i ciezyliśmy się chwilą relaksu. Na dzień przed startem dojechała reszta załogi czyli Kuba, Marcin i Żur z Szuwar. Pogoda była bardzo dobra … ale nie na bieganie. Upał i zero chmur. Nie przejmowaliśmy się tym za bardzo, bo prognoza zapowiadała deszcz i ochłodzenie. Rzeczywiście, w piątek zaczęło się chmurzyć, a wieczorem po odprawie technicznej już prawie topiliśmy się w deszczu. Rozpętała się też burza – takich piorunów dawno nie widziałem. Tuż obok naszego domu, pobliski potok rozwalił solidny mostek.

Do Ujsołów wyjechaliśmy około 3:25 rano. Stamtąd 20 minut później zabrał nas na start autobus. Trochę padało, było chłodno, ale w porównaniu z pogodą sprzed niespełna 2h i tak było bardzo komfortowo. Wystartowaliśmy o 4.35 rano ( 5 minut obsówy z uwagi na rozkład PKP i naszą przeprawę przez przejazd kolejowy). Najpierw 5 km po asfalcie. Luzik. Tempo 5.30/min (okazało się, że tego dnia szybciej już nie pobiegniemy). Wszyscy biegacze jeszcze rezem w grupie. Potem w prawo i wbiegamy w czerwony szlak. Najpierw między gospodarstwami, potem już w prawdziwe góry. Wydawało się ostro, ale bardziej przeraził mnie pierwszy zbieg. Było bardzo stromo, trawiastą nartostradą w dół. Przebierałem nogami ile sił, ale to chyba nie wystarczyło, bo poczułem ból w kręgosłupie – a to dla nowość. Starałem się o tym nie myśleć. Potem stabilizacja i wpadłem już w wir wyścigu. Pierwsze 26 km były dla mnie dość ciężkie. Nie zwykłem startować o 4.30 rano, i chyba po prostu czułem się niewyspany i nie rozgrzany (biegowo). Wlokłem się za Dominikiem. Podbiegi były strome i dość ciężkie. Nie zapomnę tego uczucia gdy wspinając się (chyba) na Kikułę, spojrzałem w górę i zobaczyłem niekończący się sznur biegaczy, mozolnie walczących ze wzniesieniem. Nie mogłem ujrzeć ich końca. Trochę mnie ten widok przeraził, bo byłem zmęczony, a byliśmy dopiero na początku przygody. Od tego czasu na podbiegach, aby nie niszczyć sobie psychiki, patrzylem już tylko pod nogi.

photo 5

Dominik na trasie Wawrzyńca 

26 km to punkt kontrolny w schronisku na Wielkiej Raczy (1236 m npm). Zrobiliśmy krotki przystanek – zadłemjem cliffa i kilka daktyli, uzupełniłem wodę w bidonie i wypiłem colę na spółę z Dominikiem. To był ten moment kiedy poczułem wreszcie przypływ energii. Wreszcie zaczeło mi się dobrze biec!

Na około mgła, trochę padało (bez burzy) więc nie mieliśmy szans na podziwianie widoków. Generalnie mało widzieliśmy 😉 „Peleton” biegaczy już się rozpłoszył, dlatego biegliśmy raczej samotnie, we dwójkę. Od czasu do czasu kogoś wyprzedzaliśmy, albo byliśmy wyprzedzani.

photo 22

punkt kontrolny na przegibku

37 km to punkt kontrolny w schronisku na Przegibku (1000 m npm) i zarazem jedyny punkt żywieniowy na trasie 50+. Przebrałem koszulkę, wyczyściłem potwornie zabłocone buty. Pożarłem cliffa, rodzynki i pomarańcze, kilka kawałków banana, uzupełniłem zapas wody. Miałem ochotę zostać tam trochę dłużej, ale zwyciężyło poczucie przyzwoitości. To zawody, nie piknik:)! Wybiegliśmy i tak naprawdę potem było już tylko ciężko. Podbiegi/podejścia jeszcze jakoś znosiłem, ale zbiegi stały się naprawdę uciążliwe. W pewnym momencie (praktycznie tym samym) mnie i Dominika zaczął boleć mięśień o którego istnieniu wcześniej nie mieliśmy pojęcia (gdzieś w okolicach wyrostka robaczkowego). Na cześć naszego wysiłku i tego biegu nazwaliśmy go „mięśniem Wawrzyńca”. Przygotowując się do tego biegu trenowałem zbiegi, ale robilem to w „miejskich warunkach”. Zbiegając po asfalcie, albo zwykłą leśną ścieżką można sobie pozwolić na drobnienie kroków i precyzyjne spadanie na śródstopie. Ale to nie wystarcza. Na Wawrzyńcu strome zbiegi oznaczały przede wszystkim kamienie, kamienie które nie pozwalały mi złapać odpowiedniego, wyuczonego rytmu. I to właśnie było dla mnie w tym biegu najtrudniejsze.

photo 4

Po rozdzieleniu tras 50+ i 80+  przyszła kolej na duży zbieg. Gdzieś w duchu miałem nadzieję, że może to już ten ostatni zbieg do mety w Ujsołach. Niestety myliłem się. Czekała nas jeszcze wspinaczka na Muńcoł. Mało już z tego pamiętam. Trochę mnie już wszystko bolało. Biegliiśmy sami z Dominikiem wśród wysokich drzew, ścigając się tylko z generałem Polko, którego spotkaliśmy na trasie. Chęć wygrania z ex komandosem, byłym dowódcą GROM-u, była ostatnią iskrą motywacji jaka we mnie się jeszcze tliła (ostatecznie generał dobiegł na metę 5 minut po nas) . Po Muńcole przyszedł wreszcie czas na ostatni zbieg. Chyba z 5 km w dół. Radość szybko zmieniła się w złość i rozdrażnienie. Tam już naprawdę wszystko bolało 🙂 Bolało i dłużyło się niesamowicie. Kamienie, jakieś potoki, błoto często po kostki, mini urwiska –  czasem wydawało mi się, że ten odcinek był wręcz trochę niebezpieczny. Wreszcie dobiegliśmy do wypłaszczenia, mostku i … upragnionego asfaltu. Są Ujsoły! Od razu zacząłem szukać wzrokiem wieży kościoła, obok którego miała być meta. Zobaczyłem ją i …. wydała mi się strasznie daleko! Koszmar:) Zaczeliśmy z Dominikiem nabierać szybkości, mineliśmy jakiegoś biegacza, który resztkami się szedł chodnikiem. Coś chyba do niego krzyknąłem, bo kolega przyłączył się do naszego finiszu. W trójkę wpadliśmy na mostek i wtedy poczułem ogromną radość w sercu, taką, której już bardzo dawno w bieganiu nie czułem. Wreszcie meta – szczęście i satysfakcja. Nasz czas to 8 h 15 min! Jeśli dobrze pamiętam to przed biegiem zakładaliśmy, że wszystko poniżej 9 h będzie ok – więc zmieściliśmy się w planie. Przed nami przybiegł Kuba (ze znakomitym czasem poniżej 7 h 30), chwilę po nas na mecie pojawił się Marcin. Żur z Szuwar, który pokusił się na trasę 80+ zrobił poniżej 11h.

Z perspektywy czasu wiem, że bieg był dla mnie trudniejszy niż przypuszczałem. W podbiegach/podejściach dałem radę, gorzej było ze zbiegami. Te zawody były świetnym przeżyciem, pokazały mi w jakiej jestem formie. Mimo sporego zmęczenia złapałem bakcyla górskich biegów ultra i już teraz wiem, że zapiszę się na przyszłoroczny Bieg Rzeźnika.

photo 21

Lubię biegać z muzyką. Na trasę Wawrzyńca zaprałem swojego ipoda mini, ale do głowy mi nie przyszło aby go włączyć. Czułem po prostu, że muzyka zeppsułaby uczucie bliskości natury, biegaczy i mojego pierwszego doświadczenia w zawodach ultra.

W drodze powrotnej mieliśmy niestety dość przykrą i pechową przygodę. Mam nadzieję, że w przyszłości bardziej będę bardziej wspominał sam bieg na Chudym, niż ostatnie 5 godzin naszej wycieczki.

Sprzęt w którym biegłem:

-buty Brooks Cascadia 7

-skarpety CEP

-plecak Salomon Lab 5

-kurtka Brooks LSD Lite III

-koszulka i spodentki też od Brooks’a

-latarka czołówka w sumie się nie przydała

-bateria mojego Garmina 610 nawet wytrzymała cały wyścig. Pewnie dlatego, że biegłem bez pulsometra,  na „oszczędnym trybie”

W czasie biegu zjadłem:

– 1 x baton Cliff, 2 żele SIS, daktyle, rodzynki, banany, pomarańcze. Piłem wodę i trochę coli.

Teraz powoli wracam do treningów. Już niedługo Maraton Warszawski. Chcę zrobić 3:30.