Na jesień wracam w Bieszczady

W październiku wracamy z Dominikiem na bieszczadzki szlak. Tym raziem pobiegniemy „Łemkowyne Ultra Trail” (70 km). Meta w Komańczy, więc będzie  piękna „klamra” z Rzeźnikiem. Impreza zbiera dobre recenzje, na punktach kontrolnych będą serwować owoce, więc „rzeźnikowej wtopy” nie będzie. Za to zamiast z upałami, możemy stoczyć walkę z chłodem. Pogoda marzenie? Słońce i 8C.

Bieg Rzeźnika

Bieszczady są super. I wcale nie takie niskie jak ludzie mówią. Szkoda, że przekonałem się o tym dopiero po 36 latach od urodzenia. Przez lata mieszkałem w Australii, potem na Borneo, zwiedziłem najdalsze zakątki świata, a w nasze Bieszczady nigdy nie dotarłem. Jak nic należała mi się pokuta, dlatego na początku czerwca stanąłem na starcie Biegu Rzeźnika w Komańczy. Razem z Dominikiem przebiegłem 77 km i po ponad 15,5h zameldowałem się na mecie w Ustrzykach Górnych.

bieszczady kozy

Bieszczady 2015

bieg rzeznika niedzwiedz komancza

Taka tablica 40 metrów od naszej kwatery

W Bieszczady przyjechaliśmy dwa dni przed startem. Moi rodzice z Gdyni, Ewa, Marzena, córki Dominika i ja z Waraszwy. Wynajęliśmy dom niedaleko Komańczy i próbowaliśmy trochę odpocząć po ciężkim tygodniu. Czwartek spędziłem leżąc na karimacie pod drzewem, drzemiąc i czytając książkę na przemian. Ideał. Wieczorem wypad do Cisnej do biura zawodów po numer, oddanie rzeczy na przepaki i odprawę.

Polsat Biega bieg rzeznika

Polsat Biega team. Biuro zawodów w Cisnej. Jeszcze uśmiechnięci. W tych zawodach startuje się w dwuosobowych zespołach

cisna przepak bieg rzeznika

Cisna przepak

Start o 3 rano z Komańczy, zawieźli nas moi rodzice. Tej nocy spałem jakąś godzinę. Temperatura ok 8 stopni, opadów zero. Atmosfera niesamowita. 1400 biegaczy, tyle samo latarek czołówek (co świetnie widać na filmie), normalnie same ultrasy. Start i pierwsze 6 km po bieszczadzkim asfalcie, aż do wejścia na czerwony szlak, z którego (z dwoma wyjątkami) mieliśmy zejść dopiero na mecie w Ustrzykach Górnych. Pierwszy etap do Cisnej (32 km) zrobiliśmy w 4h25 min godziny. Ten odcinek biegło nam się dość dobrze. Górki jeszcze do zniesienia, zmęczenia nie było, humory dopisywały. Zaliczyłem wprawdzie jedną wywrotkę na zbiegu, ale na szczęście poleciałem na jakieś liście i nic nie poczułem. Na przepak w Cisnej wbiegamy już w pełnym słońcu. Jest po 7 rano, jeszcze nie jest gorąco ale coś mnie tknęło i na przepaku poprosiłem kogoś o użyczenie kremu do opalania. Lubię myśleć, że w pewnym sensie uratowało nam to później życie. Z przepaku wybiegamy już z kijami (dopiero stąd można było sobie nimi pomagać) Potem już wedle zasady, im dalej tym gorzej. Do kolejnego przepaka w Smerku mieliśmy 24 km. Zaczął doskwierać upał, podejścia na ponad 1000 metrów. Na punkcie w Smerku już pełne lato. Ukrop z nieba i pojękiwania innych ultrasów, że dopiero teraz zaczynają się prawdziwe górki. Rzeczywiście, zaczęły się srogie podejścia + turyści na szlaku, którym trochę uprzykrzaliśmy życie, bo musieli cały czas schodzić nam z drogi. Na szczęście nikt nie miał do nas z tego powodu żalu, a nawet mogliśmy liczyć na ich doping. A w okolicach Osadzkiego Wiercha widziałem bieszczadzką żmiję. Takie spotkanie było moim marzeniem z dzieciństwa. Na szczęście prawdą jest, że te małe zwierzątka nie szukają zwady i wolą schodzić z drogi. bieg rzeznika panorama bieszczady bieg rzeznika bieszczady

Prawdziwy kryzys zaczął się po ostatnim punkcie kontrolnym w Berehach Górnych. Tu nawet dyżurująca pielęgniarka zwróciła uwagę, że coś słabo wyglądam (swoją drogą, jak  sama mówiła, miała za sobą kilka startów w poprzednich edycjach Rzeźnika;)). Do mety było mniej niż 10 km, ale czekała na nas Połonina Caryńska, czyli najgorsze podejście wyścigu (1297 m n.p.m). Dla mnie w tym miejscu zaczęło się prawdziwe ultra – mój organizm nagle przestał działać. Jeszcze przed wyjściem na połoninę zupełnie mnie odłączyło. To nie był ból mięśni, nóg czy problemy z oddychaniem, krążeniem. Po raz pierwszy w życiu nie miałem po prostu siły zrobić następnego kroku. Robiłem 20-30 kroków i zatrzymywałem się, bo mózg nie był w stanie zmusić nóg do kolejnego ruchu. To nie była zwykła maratońska ściana, gdzie wpada się w jakieś otępienie, a czasem nawet traci kontakt z rzeczywistością. Tu byłem totalnie świadom tego jak się czuję i chyba właśnie dlatego tak teraz to przeżywam i analizuję. Dominik zastosował metodę “step by step” czyli wskazywał mi kolejny cel do którego mam dotrzeć… jakiś krzak, kamień, drzewo. Wszystko oddalone od siebie o jakieś 30 metrów max. Po pewnym czasie takiej walki zacząłem nerwowo patrzeć na zegarek. Traciliśmy czas i na poważnie zacząłem się martwić o limit czasu. Picie już nie pomagało, a na samą myśł o kolejnym żelu czy batonie, zbierało mi się na wymioty. W akcie desperacji, Dominik polał mi głowę mieszanką izo + woda (ze zdecydowaną przewagą h2o), która została w jego bidonie. Tu przydażyła się sytuacja, która na długo zapadnie mi w pamięć. Mijający nas biegacz, zobaczył, że Dominik wylewa na mnie jakąś żółtą ciecz, zaproponował swoją wodę. Widziałem, że dla mnie opróżnił swoją ostatnią butelkę i mimo moich protestów nalał na głowę. Gest który naprawdę znaczył dla mnie wiele, bo miałe przed sobą jeszcze trochę kilometrów w słonecznym skwarze. Nie pamiętam jak się ów jegomość nazywał, jaki miał numer startowy czy z jakiej biegł drużynu. Pewnie nigdy się nie spotkamy, ale jeszcze raz wielkie DZIĘKI kolego! Potem za kilkanaście minut kolejny cud! Jakiś kilometr od szczytu Cyrenejki wypływa małe źródełko. Słyszałem o nim wcześniej i wypatrywałem. Kiedy wreszcie do niego dotarliśmy, padłem na kolana i zamoczyłem głowę. Niesamowite uczucie. Organizm przeszedł jakąś przemianę, zmęczenie odeszło, ozdrowiałem, urodziłem się na nowo, trochę ultramaratońskiej metafizyki… sam nie wiem. Wiem, że w jednej chwili wszystkie siły do mnie wróciły i zacząłem biec do mety. Na końcu czekał nas jeszcze dość nieprzyjemny zbieg (jakby te pozostałe były przyjemne…?), ale wtedy już wiedzieliśmy, że zmieścimy się w limicie czasowym wyścigu. Na mecie meldujemy się po 15 i pół godzinie (dokładnie 15h34 min.). Czeka medal, Ewa, Mama, Tata. Jest radość, dostaję wreszcie banana. Wynik blisko 1,5h poniżej naszych oczekiwań, przyjmujemy z pokorą. Tak to jest, kiedy Ci z nizin napierają na góry. 

polsat biega bieg rzeznika

200 m przed metą

To był mój” rzeźnicki” debiut, dlatego nie wiem jak organizowane były poprzednie zawody. Generalnie podobało mi się. Jedynym poważnym minusem był żywienie na trasie. Przed zawodami organizatorzy zapewniali o dostępności wegańskiego jedzenia. Banany, rodzynki czy pomarańcze na punktach kontrolnych biegów ultra brałem dotychczas za pewnik. Dlatego na trasę zabrałem jedzenie żele i batony Cliff i Petardy Zmiany Zmiany. Niestety na przepakach nie było owoców. Były żele, batony Squeeze, bułki z serem czy dżemem , zupa pomidorowa (non wegan) i chleb ze smalcem. Była cola (to się przydało) a na ostatnim punkcie znalazł się nawet Burn (czyli red bull coli). Dlatego cały wyścig leciałem na chemii. Czuję, że po części to było przyczyną mojego kryzysu w końcówce. A na mecie na pytanie o posiłek usłyszałem “za 10 min będę miał dla was jakąś sałatkę”. To była ostatnia rzecz jaką chciałem usłyszeć. Wiem, że na mecie byliśmy w ogonie, ale dobrze by było mieć jednak coś do zjedzenia.

bieg rzeznika meta

meta, Mama i wyczekiwane banany

Stwierdzeniem, że Rzeźnik to ciężki bieg, Ameryki pewnie nie odkryję. Ale dopiero teraz wiem z czym się tę imprezę się naprawdę je. Już rok temu mieliśmy chrapkę na ultra w Bieszczadach. Nie mieliśmy szczęścia w losowaniu, dlatego biegliśmy Sudecką Setkę (100 km, o ponad 20 km więcej niż trasa Rzeźnika). Tamten bieg zrobiliśmy w ponad godzinę szybciej! Na mecie w Ustrzykach Górnych miałem naprawdę dość biegania. Pewnie znacie to uczucie. Czas jednak leczy rany i dziś, 2 tyg po zawodach, naszła mnie myśl, że w sumie z przyjemnością znów stanąłbym na starcie w Komańczy. Na koniec słowa podziękowania dla załogi Garmin Polska. Zwyczajowo wsparła moje ultra przygody zegarkiem na miarę wyścigu. Tym razem był to Garmin Fenix 3. Rewelacyjna maszyna, która wiele potrafi! Bieszczady z Garminem na ręku na pewno biegaczowi mniej straszne;) garmin fenix3 bieg rzeznika A tu zestawienie profilu trasy ze strony Rzeźnika: profil2011 A tu co na mecie pokazał Garmin. Niemal identyczny. Jeśli chodzi o pomiar odległości, gps pokazał 77,2km, czyli też wszystko się zgadza. Niezła precyzja. bieg rzeznika profil trasy garmin fexnix3   Na koniec zwyczajowe zdjęcie sprzętu, który zabrałem ze sobą w Bieszczady. bieg rzeznika sprzet

Maraton Warszawski

3 godziny 29 minut 42 sekundy. Tyle udało mi się nabiegać w niedzielnym PZU Maratonie Warszawskim. Nowa życiówka poprawiona o ponad 10 minut. Zadanie wykonane. Czuje się wrześniowo spełniony. To mój pierwszy maraton, który przebiegłem w średnim tempie poniżej 5 min/km (4:56). Moje średnie tętno wyniosło 153/m, więc można napisać, że biegłem na lekkim zapasie.

photo 1

photo 2

I rzeczywiście – wystartowałem dość spokojnie, około 70 metrów za „balonikiem” na 3:30. Plan był taki, że biegnę na luzie, z założeniem, że nie popełniam błędów z Krakowa, czyli pije na punktach z wodą, nie szaleję z tempem, starając urzymać się w okolicach 5:00 i nie wyprzedzam (!!!!) grupy na 3:30. Szczerze mówiąc, właśnie tak przebiegł mój maraton. Cały czas kontrolowałem sytuację, nie było ściany, nie było kryzysu. Leciałem zgodnie z planem, po prostu ciesząć się biegiem i kibicami, którzy tego dnia dość licznie stawili się na naszej trasie. Zresztą ludzie, którzy wychodzą na ulicę by kibicować maratończykom, chyba nie zdają sobie sprawy jak wiele to dla nas znaczy, jak bardzo pomaga dopingiem. Biegnąc przez Solec, Wilanów, Ursynów, a potem przez Most Poniatowskiego czułem się jak na Igrzyskach. Nieprzerwany szpaler kibiców, transparenty, okrzyki – to po prostu ładuje niesamowitą siłą i stanowi paliwo, które pozwoli przebiec kolejnych kilka kilometrów. Ja sam bylem w bardzo komfortowej sytuacji, ponieważ jak zwykle mogłem liczyć na sprawdzone i zgrane moje „maratonskie crew” –  Ewa, Arek, Andrzej, Ponti, którzy dzielnie przemierzali stolicę aby zobaczyć i wspomóc mnie na 16, 30 i 35 kilometrze maratonu. A na ostatnich 3 km „przejął” mnie Dominik i dopingując i nadając ospowiednie tempo, dzielnie pilotował aż do bramy Narodowego. Niesamowite wsparcie i luksus!

Finisz na Stadionie Narodowym to osobna historia. Przyznam się, że mało pamiętam z mety ubiegłorocznego Maratonu. Byłem po prostu zbyt zmęczony, aby przejmować się tym co się działo na około. W tym roku założenie było inne – cieszę się i napawam finiszem wśród tysięcy kibiców. Celebruję moment biegu przez tunel, a potem ostatniej prostej. Nawet kosztem wyniku. Udało się wykonać wszystko z tej listy, nawet bez urywania z wyniku. Do bramy stadionu doprowadził mnie Dominik, potem jeszcze przed tunelem, do walki na ostatnich metrach zagrzewał mnie Bartezz’a z teamu VR (który zrobił wynik poniżej 3h). Sama płyta Stadionu to doping tysięcy kibiców, który porwał mnie totalnie. Wykrzesałem jeszcze siły, by na ostatniej prostej ścigać się (sądząc po koszulce) z fanem triathlonu. Wygrałem o kilka sekund. Na mecie wyłapali mnie Ewa, Arek, Andrzej, Pont i Kargo, którzy stali zaraz za barierkami. Ogarnęła mnie ogromana radość, a ciało wypełniło się w 100% endorfinami!

photo 3

photo 22

W ogóle to był bardzo udany biegowy weekend, spędzony w doborowym towarzystwie. Sobota była dla nas dniem ładowanie kalorii (najpierw w domu, potem w Loving Hut, a na końcu na pasta party organizowanym przez zespół VEGE RUNNERS (chociaż tu już nie byliśmy w stanie jeść zbyt wiele)). Wieczorem dołączył do nas Bartezz i generalnie zrobiło się już bardzo wesoło. Właściwie zapomnieliśmy o biegu.

Teraz moje ciało domaga się odpoczynku od biegania, dlatego na kilka tygodni (min. 2) zawieszam treningi i oddaje się błogiemu leniuchowaniu. Nie mam już żadnych planów startowych na ten rok, na przyszły jak na razie marzy mi się Rzeźnik.

Teraz po prostu muszę skupić się na trochę innej walce, która też kosztować mnie będzie wiele enrgii.

[youtube=http://www.youtube.com/watch?v=wOur8qXvpnk]

A to hit thego maratonu, katowaliśmy ten klip w przedmaratoński wieczór, a i na samym maratonie co niektórzy krzyczeli słynne „Richard, Richard !!!!” 😉

Półmaraton Warszawski

photo 4 2

Nie wytrzymałem i mimo zapowiedzi o rezygnacji ze startu w warszawskiej połówce, nie poddałem się tak do końca i ruszyłem wczoraj na trasę półmaratonu.

Nie miałem jakiejś specjalnej taktyki na ten bieg. Kiedy wstałem rano przed biegiem naprawdę słabo się czułem. Dodatkowo brakowało emocji związanych ze startem. Zero adrenaliny, zero pozytywnej spiny. Pojechaliśmy na start i tłumy biegaczy też nie wywarły na mnie większego wrażenia (biegłem już kiedyś półmaraton na 40 tysięcy osób, więc ponad 10 tysięcy biegaczy w Warszawie cieszyło, ale nie powaliło :)). Coś się jednak zmieniło kiedy na rozgrzewce zobaczyłem chłopaków z team’u. Kilka dowcipów i już wiedziałem, że będzie ok. Potem wyszło słońce, zobaczyłem „balonik na 1:40” i samo jakoś poszło. Start na takich imprezach to walka o miejsce. Nic ciekawego. Przez moment biegłem obok Krzyśka z CP, wreszcie poznaliśmy się osobiście. Trzymałem się blisko balonika, do „dalszej” Wisłostrady, potem ich zostawiłem. Tempo ok. 4:30, więc było lepiej niż planowałem. Podbieg pod ul. Belwederską nie wyszedł tak jakbym chciał. Lubię podbiegi, trenuję je sumiennie i często, tu mnie jednak trochę ścięło. Nie zwolniłem jakoś dramatycznie (na takich podbiegach trzeba zwolnić), ale już do mety czułem to w nogach. Ostatnie kilometry były walką o utrzymanie tempa. Słońce zaszło, mocniejszy wiatr wiał jakoś z boku, generalnie nie biegło się już tak fajnie. Na dodatek te wszystkie bębny, dzwonki kibiców. Napiszę tylko, że źle reaguję na głośny doping na ostatnich kilometrach 🙂 Slabo jeszcze wspominam sam finisz obok Narodowego, nie wiem czy to tylko moje wrażenie czy ta alejka była rzeczywiście jokoś słabo odśnieżona? Nie wiem dlaczego ale kojarzy mi się z breją … Meta i mój czas – 1 godz. 37 min 56 sek. Nowa życiówka. Jest szczęście, a po kilku chwilach pojawia się niedostyt, że gdyby nie przeziębienie, pobiegł bym jeszcze lepiej. Przynajmniej będzie o co walczyć nastepnym razem. Dziękuję wszystkim, którzy namawiali mnie do startu.

Na mecie dwa kubki ciepłej herbaty i zwyczajowe szukanie się z  bliskimi. Potem zjazd do domu, jedzenie (owoce + zupa dyniowa) i super zaleganie w łóżku połączone z oglądaniem seriali (House of Cards i Beachchurch). A na zakończenie dnia raw foodowe ciasto z daktyli, nerkowców, kokosa i kilku innych składników.

„Polsat Biega”, drużyna w której biegłem, zajęła dobre 40 miejsce (na 112 drużyn) w klasyfikacji drużynowej.

Na zakończenie polecam film autorstwa MarathonFilm. Ciekawe spojrzenie na wczorajszą imprezę.

[youtube=http://youtu.be/JrSdQ70W7_o]