Piotr Kuryło, powiedział mi wczoraj, że do Watykanu przybiegł z Polski w intencji pokoju na świecie. 2400 km w 40 dni – fizyczny, a przede wszystkim duchowy trening Piotra przed Spartathlonem.
Piotr Kuryło, powiedział mi wczoraj, że do Watykanu przybiegł z Polski w intencji pokoju na świecie. 2400 km w 40 dni – fizyczny, a przede wszystkim duchowy trening Piotra przed Spartathlonem.
Do „wiecznego miasta” wylecieliśmy w czwartek, czyli na 3 dni przed startem. Lotnisko w Modlinie pełne maratończyków, atmosfera super. W obie strony wykupiłem miejsca z większym miejscem na nogi, więc na komfort lotu nie mogę narzekać. Po wylądowaniu autobus i podróż do centrum, potem hotel i 2 dni leniuchowania, z lekkimi wieczornymi rozruchami. Zupełnie przez przypadek, nasz hotel był dosłownie 10 min. spacerkiem od najlepszej rzymskiej wegańskiej restauracji Ops! Pochłonąłem tam trochę zdrowych węglowodanów 🙂
Nie mogłem nie wpaść do mojej ulubionej rzymskiej lodziarni 🙂 Vegan Power
przed startem
Niedziela na spokojnie. Śniadanie w hotelu chwilę po 6 rano, jadalnia pełna maratończyków i ich rodzin. Świetna atmosfera. Potem dwie stacje metrem do Koloseum (pisownia polslka). Pada niemiłosiernie, ale jakoś dajemy radę. Depzyty, strefa startowa, wszystko ok, bez problemu z czasem. Chwilę przed startem z głośników poleciały „Rydwany Ognia” i instrumentalna wersja „The Final Countdown”. Ciary przeszły po plecach. Przez głowę przechodzi mi myśl, że chyba tylko na maratonach, każdy amator, stojąc w takim tłumie, może poczuć się jak zawodowiec 🙂 Deszcz nie przestaje padać, wypala starter i powoli ruszamy. Kilkanaście metrów po przebiegnięciu startu widzę, że będzie tłoczno, bardzo tłoczno, właściwie za tłoczno. Nawet nie patrzę na tempo, bo wiem, że się tylko zirytuję.
„Zrzut” z ekranu z transmisji tv
Błękitne baloniki na „3h30min” widziałem tylko na starcie. Potem tłum mnie zablokował i nawet nie próbowałem gonić pacemakerów. Na około 400 metrze robię pierwszą i jedyną przerwę na siku. Jest ulga, więc od razu lepiej się biegnie. Do 10 km walczę o miejsce do biegania. Przesuwam się między biegaczami do przodu, tempo szarpane, czasem czyjś łokieć ląduje mi na brzuchu. Taki bieg, spodziewałem się tego. Tempo coraz lepsze, w granicach 4:45 – 4:50, czyli trochę szybciej niż planowałem biec. Na trasie bardzo dużo kibiców, wiele polskich flag. Moja koszulka Vegan Runners robi furorę. Podbiegają inni biegacze weganie, a z tłumu często pada zaklęcie „Forza vegan, forza”. Aż chce się biec! W pewnym momencie podbiegł do mnie starczy gość, maratończyk, mówi , że jest weganinem. Pytam się skąd jest, a on na to, że z Iraku. Trochę mnie zatkało, myślę sobie, że chyba się przesłyszałem. Pytam raz jeszcze skąd, on powtarza Irak. Patrzę na numer startowy, a tam rzeczywiście iracka flaga. Świetnie!! Jesteśmy wszędzie! 🙂 Nie popełniam błędu z maratonu w Krakowie i dzielnie piję wodę na każdym punkcie odżywczym. Izo zacznę pić dopiero pod koniec. Pierwszy żel leci w okolicach 14 km, popitka na 15. Potem, na 17 km, wbiegamy do Watykanu, na plac św. Piotra. Tam w tłumie wypatruję Ewę, która ze startu podjechała tam metrem. Machamy, krzyczę coś do niej i biegnę dalej. Zaczyna padać coraz bardziej, ale biegnę bez raczej problemu. Wolę deszcz niż słońce i ciepło. Tempo ponad planowane, więc trochę zwalniam i oszczędzam sił na końcówkę. W okolicach 27 km robi się lekko nudnawo, to chyba najgorsze kilometry na każdym maratonie. Jesteś już po połówce, gdzieś tam czujesz pierwsze oznaki zmęczenia, a tu do końca jeszcze 15 km. W okolicach 30 km spory podbieg. Ciągnie się droga do góry, sporo zakrętów, biegniemy chyba koło ZOO, bo czuję zwierzęta:) Potem trochę z góry i zaczynamy kluczyć wokół Rzymskiej Starówki. Do końca będę biegł już po kostce brukowej. Nie jest łatwo, bo cały czas pada i jest naprawdę ślisko. Czuje już zmęczenie, ale do ściany daleko. Bezskutecznie szukam wokół siebie kogoś kto biegnie podobnym tempem, do kogo mógłbym się przykleić i napierać dalej. Coraz bardziej irytuje mnie rzymski bruk. W myślach kalkuluję ile muszę iść na życiówkę. Na 35 km jeszcze się mieszczę. Nie odpuszczam. 36 do 38 km idę tempem 4:45. Na około szalony doping. Wielu Polaków, niektórzy krzyczą do mnie „dawaj Piotrek” (imię znają z numeru startowego), a to strasznie mi pomaga i mobilizuje. Nogi już bolą, jestem zmęczony ale nie ma mowy o ścianie. Krążymy po starówce, wiem, że jesteśmy już blisko mety pod Koloseum, ale z zegarka i oznaczeń trasy wynika, że jeszcze z 3 km biegu. Nagle na 41 km wbiegamy do tunelu, który ciągnie się pod górę chyba z 600 metrów, Straszna Golgota, pod którą ostatni raz rozdają picie. Tam nagle biegacz przede mną postanawia zatrzymać się na picie. Nie widzę tego i zatrzymuję się na jego plecach. Nie boli ale całkowicie tracę tempo! A to początek morderczego podbiegu. Tam tracę nadzieję na życiówkę, godzę się sam ze sobą (o dziwo nie miałem z tym problemu, nie było złości) i po prostu mknę do przodu ale bez spektakularnego finiszu. Po tunelu jeszcze spory wiraż i wpadamy pod Koloseum i metę. Jest super! 3h 31 minut, niespełna 2 minuty gorzej od mojego PB. Trudno, ale trasa naprawdę była tak wymagająca, że maraton warszawski to przy Rzymie deska do prasowania :). Dlatego jestem bardzo zadowolony, bo wychodzi, że zimę przepracowałem dobrze! Na płaskim atakowałbym 3h20 minut (taki jest następny cel). Na mecie medal, koc z folii termoizolacyjnej, torba z piciem, owocami, a na koniec ciepła herbata.
Najbardziej żałuję, że nie zajrzałem na ostateczny profil trasy, którą organizatorzy umieścili na FB przed maratonem. Moje usprawiedliwienie to wielomiesięczna już absencja od FB. Gdybym wiedział o skali podbiegów, zupełnie inaczej rozłożyłbym siły biegu. Nie hamowałbym w środku biegu, tylko utrzymał szybsze tempo i starałbym się walczyć na podbiegu 41 km.
To był mój drugi, „tłoczny” bieg za granicą. Bałem się trochę włoskiej organizacji, ale to właśnie na strachu się skończyło. Wszystko było po prostu ok. Trzeba zaznaczyć jedno, Rzym to raczej nie jest maraton na życiówki. Trasa dość trudna, z wieloma podbiegami i dwoma mega górkami. Dodatkowo 40% tej, malowniczo – turystycznej, trasy to kostka brukowa i jeśli do tego dodać jeszcze kilkanaście tysięcy biegaczy, sprawy lekko się komplikują.
w samolocie miejsca na nogi nigdy za dużo 🙂
Teraz trochę odpoczynku, regeneracji i dalej do treningów. 13 kwietnia jadę na maraton do Łodzi dopingować Dominika, który będzie tam bić 3godz 30 min. Mam nadzieję, że pomogę mu w tym na kilku ostatnich kilometrach. Mój następny start to czerwcowy „Bieg Marszałka” i Polsatowe mistrzostwa na 10 km, a potem „Sudecka Setka”.
Mam już za sobą 5 „pochorobowych” treningów (zaraz będzie szósty). Robię i do startu będę robił już tylko tempówki, biegi regeneracyjne i długie wybiegania. Zobaczymy jak pójdzie, choć moja pewność siebie wystawiona jest na ciężką próbę. Szkoda, że nie pobiegłem w Wiązownej. Polsat Biega nabiegał tam kilka świetnych wyników (Dominik pobiegł na 1h35 min!!!). Takie zawody są dobrym sposobem na sprawdzenie swojej formy – jeśli pobiegniesz dobrze – wiesz na co cię stać. Jeśli wystartujesz poniżej oczekiwań – lokalizujesz problem i masz jeszcze czas na poprawę. Taka próba generalna , której mi zabraknie.
Jak pech to pech. Nie wystartuję w niedzielnym półmaratonie we Wiązownej. Przed weekendem doczepił się i powalił jakiś wirus. Niby nic, ale kaszel, katar i ogólne przemęczenie organizmu odebrały mi chęci i siły do treningu. Teraz jest lepiej, powrót na biegowe szlaki planuję na sobotę, a to oznacza 1,5 tygodnia przerwy w treningu. Oczywiście przebiegłbym w niedzielę zawody we Wiązownej, ale zdrowy rozsądek podpowiada wycofanie się. Muszę mieć na względzie przede wszystkim swoje zdrowie i maraton w Rzymie, który przecież biegnę za 3 tygodnie! Już powoli godzę się z tym, że nowej życiówki raczej tam nie pobiję.
Biegać nie mogłem, więc miałem trochę więcej czasu dla siebie. Postanowiłem wykorzystać to i mimo że generalnie dbam o to co jem, zacząłem się bardziej przykładać się do swojego jadłospisu. Znów do codziennego menu wrócił jarmuż, szpinak, kasza jaglana, quinoa i surowe owoce/warzywa. Piłem też sporo spiruliny. A przed chwilą przypomniałem sobie o pieczonych burakach, które właśnie robię na jutro do pracy. Zmieszam z szpinakiem i quinoą.
PS. Dostałem dziś maila, że jednak znalazło się dla mnie miejsce na Chudym Wawrzyńcu. Czyli wychodzi na to, że ludzie zapisują się na biegi jak oszalali, a potem nie wpłacają kasy i tylko robią zamieszanie. Właśnie przez to nie pobiegnę w Chudym, bo w międzyczasie trzeba było na szybko wymyślić jakąś alternatywę. Ostatecznie stanęło na Sudeckiej Setce i Adventure Run.