Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku! Trochę mnie tu nie było, zatem zabieram się za nadrobianie zaległości – biegowych jak i trochę bardziej osobistch.
Ostatnim mocnym akcentem 2016 był start w Łemkowyna Ultra Trail. Zawody w Beskidzie Niskim miały być lekkim i przyjemnym biegiem na zakończenie sezonu. Skończyło się na walce z naturą, własnymi słabościami i chorobą, bo jak na złość, na 24h przed startem trafiło mi się paskudne zapalenie spojówek. Na okulistycznym ostrym dyżurze dostałem ksywkę „wieża wiertnicza” – podobno tyle się ze mnie „lało”. Kryzys wydał się być skończony, bo krople zaczęły działać, czułem się lepiej. Poczułem się optymistą i już kilka godzin później byłiśmy z Dominikiem w drodze do Chyrowej.
Niestety, to co dotychczas było atrakcją tych zawodów, czyli lekkie górskie błoto na trasie, w tym roku stało się prawdziwym przekleństwem biegaczy. Wszystko przez to, że na kilka dni przed startem Beskid Niski, co w sumie o tej porze roku nikogo nie powinno dziwić, zamienił się w krainę deszczu i błota.
Trudno opisać to co działo się na trasie. Jeszcze na początku nasze zawody można było nazwać biegowymi, po 50 kilometrze Łemkowyna były po prostu spływem błotnym połączonym z narciarstwem biegowym (porównanie przez kijki). Trudno powiedzieć ile razy lądowałem na glebie. Przy 60 km naprawdę przygotowywałem się w głowie na zejście z trasy. Po prostu nie widziałem najmniejszego powodu dla którego miałbym się tak dalej męczyć. Nie chodziło o zmęczenie fizyczne, czy kontuzję – po prosty gdzieś w środku „cofnąłem” sam sobie pozwolenie na takie wariactwo jak ultra 😉 Koniec końców dotoczyłem się do mety.
Niestety na finiszu (72 km na Garminie) jak na trasie, nie było tak fajnie jak w zeszłym roku. Może to przez większą ilość startujących, może przez pogodę. Przebieralnie, prysznice, jedzenie, transport … nic nie było takie jak w 2015. Był chaos i niedoinformowanie. Dokłądnie to samo można napisać o naszym czasie na mecie, który był o ponad godzinę gorszy od ubiegłorocznego. Zresztą sami sprawdźcie na stronie z moimi wynikami. Taka karma.
Wtedy tam na mecie w Komańczy obiecałem sobie, że do grudnia nie biegam. Obietnicę spełniłem i sportowo realizowałem się w crossfit’owym boxie. Potem zgodnie z planem zacząłem biegać. Teraz trenuję już znacznie więcej, mimo że cały czas mi się nie chce. Ale mam motywację, bo w drugiej połowie kwietnia wracam w Pieniny, na trasę Niepokornego Mnicha. Mimo ogromnej (jak na mnie) skali trudności, był to zdecydowanie mój najlepszy występ w 2016 roku. Było świetnie!
Na koniec news zupełnie niebiegowy – 2017 będzie rokiem mojego powrotu do szkoły.
A kto wie? Może to tylko początek newsów….?