Chudy Wawrzyniec

Mija drugi tydzień od ukończenia „Chudego Wawrzyńca„, czyli mojego pierwszego, górskiego biegu ultra (54 km). W Ujsołach pojawiliśmy się na dwa dni przed startem. Wynajeliśmy domek (Ewa + ja + Dominik z Rodziną) i ciezyliśmy się chwilą relaksu. Na dzień przed startem dojechała reszta załogi czyli Kuba, Marcin i Żur z Szuwar. Pogoda była bardzo dobra … ale nie na bieganie. Upał i zero chmur. Nie przejmowaliśmy się tym za bardzo, bo prognoza zapowiadała deszcz i ochłodzenie. Rzeczywiście, w piątek zaczęło się chmurzyć, a wieczorem po odprawie technicznej już prawie topiliśmy się w deszczu. Rozpętała się też burza – takich piorunów dawno nie widziałem. Tuż obok naszego domu, pobliski potok rozwalił solidny mostek.

Do Ujsołów wyjechaliśmy około 3:25 rano. Stamtąd 20 minut później zabrał nas na start autobus. Trochę padało, było chłodno, ale w porównaniu z pogodą sprzed niespełna 2h i tak było bardzo komfortowo. Wystartowaliśmy o 4.35 rano ( 5 minut obsówy z uwagi na rozkład PKP i naszą przeprawę przez przejazd kolejowy). Najpierw 5 km po asfalcie. Luzik. Tempo 5.30/min (okazało się, że tego dnia szybciej już nie pobiegniemy). Wszyscy biegacze jeszcze rezem w grupie. Potem w prawo i wbiegamy w czerwony szlak. Najpierw między gospodarstwami, potem już w prawdziwe góry. Wydawało się ostro, ale bardziej przeraził mnie pierwszy zbieg. Było bardzo stromo, trawiastą nartostradą w dół. Przebierałem nogami ile sił, ale to chyba nie wystarczyło, bo poczułem ból w kręgosłupie – a to dla nowość. Starałem się o tym nie myśleć. Potem stabilizacja i wpadłem już w wir wyścigu. Pierwsze 26 km były dla mnie dość ciężkie. Nie zwykłem startować o 4.30 rano, i chyba po prostu czułem się niewyspany i nie rozgrzany (biegowo). Wlokłem się za Dominikiem. Podbiegi były strome i dość ciężkie. Nie zapomnę tego uczucia gdy wspinając się (chyba) na Kikułę, spojrzałem w górę i zobaczyłem niekończący się sznur biegaczy, mozolnie walczących ze wzniesieniem. Nie mogłem ujrzeć ich końca. Trochę mnie ten widok przeraził, bo byłem zmęczony, a byliśmy dopiero na początku przygody. Od tego czasu na podbiegach, aby nie niszczyć sobie psychiki, patrzylem już tylko pod nogi.

photo 5

Dominik na trasie Wawrzyńca 

26 km to punkt kontrolny w schronisku na Wielkiej Raczy (1236 m npm). Zrobiliśmy krotki przystanek – zadłemjem cliffa i kilka daktyli, uzupełniłem wodę w bidonie i wypiłem colę na spółę z Dominikiem. To był ten moment kiedy poczułem wreszcie przypływ energii. Wreszcie zaczeło mi się dobrze biec!

Na około mgła, trochę padało (bez burzy) więc nie mieliśmy szans na podziwianie widoków. Generalnie mało widzieliśmy 😉 „Peleton” biegaczy już się rozpłoszył, dlatego biegliśmy raczej samotnie, we dwójkę. Od czasu do czasu kogoś wyprzedzaliśmy, albo byliśmy wyprzedzani.

photo 22

punkt kontrolny na przegibku

37 km to punkt kontrolny w schronisku na Przegibku (1000 m npm) i zarazem jedyny punkt żywieniowy na trasie 50+. Przebrałem koszulkę, wyczyściłem potwornie zabłocone buty. Pożarłem cliffa, rodzynki i pomarańcze, kilka kawałków banana, uzupełniłem zapas wody. Miałem ochotę zostać tam trochę dłużej, ale zwyciężyło poczucie przyzwoitości. To zawody, nie piknik:)! Wybiegliśmy i tak naprawdę potem było już tylko ciężko. Podbiegi/podejścia jeszcze jakoś znosiłem, ale zbiegi stały się naprawdę uciążliwe. W pewnym momencie (praktycznie tym samym) mnie i Dominika zaczął boleć mięśień o którego istnieniu wcześniej nie mieliśmy pojęcia (gdzieś w okolicach wyrostka robaczkowego). Na cześć naszego wysiłku i tego biegu nazwaliśmy go „mięśniem Wawrzyńca”. Przygotowując się do tego biegu trenowałem zbiegi, ale robilem to w „miejskich warunkach”. Zbiegając po asfalcie, albo zwykłą leśną ścieżką można sobie pozwolić na drobnienie kroków i precyzyjne spadanie na śródstopie. Ale to nie wystarcza. Na Wawrzyńcu strome zbiegi oznaczały przede wszystkim kamienie, kamienie które nie pozwalały mi złapać odpowiedniego, wyuczonego rytmu. I to właśnie było dla mnie w tym biegu najtrudniejsze.

photo 4

Po rozdzieleniu tras 50+ i 80+  przyszła kolej na duży zbieg. Gdzieś w duchu miałem nadzieję, że może to już ten ostatni zbieg do mety w Ujsołach. Niestety myliłem się. Czekała nas jeszcze wspinaczka na Muńcoł. Mało już z tego pamiętam. Trochę mnie już wszystko bolało. Biegliiśmy sami z Dominikiem wśród wysokich drzew, ścigając się tylko z generałem Polko, którego spotkaliśmy na trasie. Chęć wygrania z ex komandosem, byłym dowódcą GROM-u, była ostatnią iskrą motywacji jaka we mnie się jeszcze tliła (ostatecznie generał dobiegł na metę 5 minut po nas) . Po Muńcole przyszedł wreszcie czas na ostatni zbieg. Chyba z 5 km w dół. Radość szybko zmieniła się w złość i rozdrażnienie. Tam już naprawdę wszystko bolało 🙂 Bolało i dłużyło się niesamowicie. Kamienie, jakieś potoki, błoto często po kostki, mini urwiska –  czasem wydawało mi się, że ten odcinek był wręcz trochę niebezpieczny. Wreszcie dobiegliśmy do wypłaszczenia, mostku i … upragnionego asfaltu. Są Ujsoły! Od razu zacząłem szukać wzrokiem wieży kościoła, obok którego miała być meta. Zobaczyłem ją i …. wydała mi się strasznie daleko! Koszmar:) Zaczeliśmy z Dominikiem nabierać szybkości, mineliśmy jakiegoś biegacza, który resztkami się szedł chodnikiem. Coś chyba do niego krzyknąłem, bo kolega przyłączył się do naszego finiszu. W trójkę wpadliśmy na mostek i wtedy poczułem ogromną radość w sercu, taką, której już bardzo dawno w bieganiu nie czułem. Wreszcie meta – szczęście i satysfakcja. Nasz czas to 8 h 15 min! Jeśli dobrze pamiętam to przed biegiem zakładaliśmy, że wszystko poniżej 9 h będzie ok – więc zmieściliśmy się w planie. Przed nami przybiegł Kuba (ze znakomitym czasem poniżej 7 h 30), chwilę po nas na mecie pojawił się Marcin. Żur z Szuwar, który pokusił się na trasę 80+ zrobił poniżej 11h.

Z perspektywy czasu wiem, że bieg był dla mnie trudniejszy niż przypuszczałem. W podbiegach/podejściach dałem radę, gorzej było ze zbiegami. Te zawody były świetnym przeżyciem, pokazały mi w jakiej jestem formie. Mimo sporego zmęczenia złapałem bakcyla górskich biegów ultra i już teraz wiem, że zapiszę się na przyszłoroczny Bieg Rzeźnika.

photo 21

Lubię biegać z muzyką. Na trasę Wawrzyńca zaprałem swojego ipoda mini, ale do głowy mi nie przyszło aby go włączyć. Czułem po prostu, że muzyka zeppsułaby uczucie bliskości natury, biegaczy i mojego pierwszego doświadczenia w zawodach ultra.

W drodze powrotnej mieliśmy niestety dość przykrą i pechową przygodę. Mam nadzieję, że w przyszłości bardziej będę bardziej wspominał sam bieg na Chudym, niż ostatnie 5 godzin naszej wycieczki.

Sprzęt w którym biegłem:

-buty Brooks Cascadia 7

-skarpety CEP

-plecak Salomon Lab 5

-kurtka Brooks LSD Lite III

-koszulka i spodentki też od Brooks’a

-latarka czołówka w sumie się nie przydała

-bateria mojego Garmina 610 nawet wytrzymała cały wyścig. Pewnie dlatego, że biegłem bez pulsometra,  na „oszczędnym trybie”

W czasie biegu zjadłem:

– 1 x baton Cliff, 2 żele SIS, daktyle, rodzynki, banany, pomarańcze. Piłem wodę i trochę coli.

Teraz powoli wracam do treningów. Już niedługo Maraton Warszawski. Chcę zrobić 3:30.

Back to reality

Obrazek

Wróciłem już z krótkiego, acz bardzo relaksującego urlopu. Przez tydzień odpoczywałem, trenowałem podbiegi (a przede wszystkim zbiegi), popływałem, jadłem tony warzyw i owoców (zero soi) i nadrobiłem czytelnicze zaległości. Było bardzo fajnie. Szczególnie jeśli chodzi o trening. Przed samym wyjazdem czytałem niezwykle pouczający artykuł Jang’a, w którym radzi jak przygotować się do pierwszego, górskiego biegu ultra. Szczerze przyznam, że te kilkadziesiąt zdań nieźle mnie wystraszyło. Dlatego kiedy dotarłem na wakacje, strasznie ucieszyłem widząc dookoła górki. Zrobiłem 4 sesje treningowe, które generalnie ograniczyły się do wbiegania i zbiegania (oczywiście z różną intensywnością) na wyższe lub niższe wzniesienia. Mimo że od mojego powrotu minęło już kilka dni, i zdążyłem zrobić już w Warszawie dwa treningi (wybieganie ponad 30 km), wakacyjne zbiegi czuję w nogach 🙂  Obrazek

Dzień przed wyjazdem dostałem telefon z Garmin’a, że moja 610’tka jest już do odebrania z serwisu. Do końca nie wiem co się zepsuło w moim zegarku, na papierach nie ma szczegółów. Dla mnie ważne jest jednak to, że po tygodniu dostałem nowy zegarek. Całe szczęście, że zajęło im to tak mało czasu, bo przez tydzień biegałem z 410’tką (dostałem ją jako „zegarek zastępczy” od Garmin Polska – jeszcze raz WIELKIE DZIĘKI). Muszę przyznać, że z tak mało „user-friendly” urządzeniem dawno już nie miałem do czynienia. Aby poskromić ten zegarek musiałem otworzyć instrukcję oraz dodatkowo posiłkować się filmikami z youtube’a, coś czego dawno nie robiłem. Chociaż zauważyłem jedną rzecz w której Garmin 410 wygrywa z 610’tką – kiedy robię długie wybiegania po lesie, często korzystam z funkcji „wróć do celu”. To bardzo przydatna funkcja zegarków biegowych Garmin, pozwalająca na swobodne i bezstresowe bieganie w nowym, nieznanym terenie. Nie trzeba martwić się o zapamiętanie drogi powrotnej. Po prostu w momencie podjęcia decyzji „dobra, zawijamy się”, zegarek Garmin’a, niczym samochodowy GPS poprowadzi nas w miejsce gdzie rozpoczęliśmy trening. W tym wypadku muszę powiedzieć, że 410’tka wydała mi się o dziwo sprawniejszą w odczytaniu powrotnej drogi (szybsza analiza i obróbka śladu gps oraz lepsza komunikacja zmiany kierunków).

Za mniej niż 3 tygodnie startuję w Świder Trail Maraton. Na liście startowej biegu na 42 km widnieje 48 tylko osób ( odbędzie się również półmaraton oraz biegi na 10 i 5 km). Potem 3 tygodnie odpoczynku i ruszam w góry na Chudego Wawrzyńca. Fizycznie nadchodzą dla mnie dość ciężkie tygodnie, ale dla psychyki będzie to raczej pełen detox 🙂

[youtube=http://www.youtube.com/watch?v=i-UrNYzASBg]

Niedzielne (pod)biegi

Dość nieśmiało mogę odgwizdać start treningu pod Chudego Wawrzyńca. Umówiliśmy się z Dominikiem w Falenicy obok kościoła. Jest parking, jest dobry start na pobliskie górki (chyba największe przewyższenia w Warszawie). Fajnie wyznaczona ( i oznaczona) pętla dla biegaczy, aż chce się biegać. Było trochę gorzej niż przypuszczałem. Oczywiście daliśmy radę, ale w zimę jakoś szybciej mi się tam biegało. Na pewno jeszcze trochę czuję maraton w nogach (dziś mija dopiero 2 tygodnie od zawodów), dodatkowo okazuje się, że kiedy w Falenicy nie ma śniegu, jest bardzo dużo piachu. To na pewno utrudnia i zarazem wzbogaca trening. Wchodzi więcej siły w niższe partie nóg.

Pobiegaliśmy 1 godz 50 minut, czyli 3 rundy po trasie górskiej i dodatkowo kilka kilometrów po trasie dla biegaczy narciarskich. Wyszło 15 km, czyli dość mało, ale wierzcie mi na słowo (Ci którzy tam nie biegali) –  ta trasa naprawdę jest dość wymagająca 😉

Zrzut ekranu 2013-05-12 o 19.02.15

 wykres mojego tętna z treningu

photo 1

„advanced skin s-lab 5” salomon

Po raz pierwszy założyłem dziś plecak/bukłak. Musiałem kupić coś na Chudego. Bez plecaka raczej nie dałoby się pobiec. Pasy z butelkami to nie dla mnie (zawsze mnie coś obetrze). Oczywiście też miałem obawy, że plecak obetrze, że będzie niewygodny, itp. Na szczęście wszystko poszło ok. Z racji swojego rozmiaru to bardziej kamizelka niż plecak. Pije się z tego bardzo poręcznie, a liczne kieszenie, schowki i inne bajery, doskonale nadają się chowania tego co potrzebne kiedy wychodzisz na dłuższy trening (włącznie z dodatkową garderobą).

photo 1

Dominik na wydmie

photo 2

jeden z podbiegów w falenicy. na zdjęciu nie wygląda „groźnie” ale wierzcie mi, że „daje radę”:)

photo 2część mojego potreningowego posiłku.do tego jadłem jeszcze kaszę jaglaną i tofu, popijałem zieloną herbatą z miłorząbem

Podsumowując – zrobiliśmy naprawdę fajny trening. Czuję, że właśnie tam będę robił swoje treningi. Nie tylko górki, wybiegania też. Okolica naprawdę piękna, bliskość natury dodaje radości i motywacji do biegu. Jeszcze tylko żeby kiedyś na treningu przyuważyć jakiegoś idiotę, który wyrzuca śmieci do lasu – przyuważyć i wymierzyć sprawiedliwość.

Post Maraton

Zacząłem już pomaratońskie treningi. Niestety musiałem je prawie od razu przerwać. Nabawiłem się jakiejś infekcji (katar, ból głowy, lekki kaszel). Przeiwiało mnie po przebieżce i tyle. Ale to nic dziwnego. Według badań, do tygodnia po wyścigu, maratończycy są 6 razy bardziej narażeni na infekcję niż ci którzy nie przebiegli 42195 metrów. Generalnie tylko po Maratonie Solidarności ( moim pierwszym maratonie) nie miałem problemów z infekcją.

Jak tylko dojdę w 100% do zdrowia zaczynam drugą fazę przygotowań do Biegu Chudego Wawrzyńca (11 sierpnia). Pierwsza pokrywała się z zimowym budowaniem siły biegowej. Było sporo podbiegów + długie wybiegania na śniegu. Teraz na nowo zaprzyjaźnię się z trasą biegową w Falenicy. To chyba najlepsze miejsce do „górskiego” biegania na płaskim Mazowszu. Planowałem w czerwcy weekendowy wypad do Szklarskiej Poręby na trening w górach, ale z braku czasu chyba będę musiał to sobie odpuścić.

Znalazłem ostatnio na youtube „Running on the Sun”, cały film o Badwater Ultramarathon (135 mil czyli 217 km po kalifornijskiej Dolinie Śmierci). Film nakręcony w 1999 roku. To trochę porażający i przejmujący obraz chyba najcięższego biegu ultra na świecie. Dobrze ujęty „romantyzm” biegów ultra, ale jest też tu miejsce na odarcie z głębszych uczuć i pokazania wprost masakry, na którą narażone jest ciało i umysł każdego ultrasa. I nie piszę tu tylko o odciskach na stopach, chodzi mi raczej o zaburzenia pracy nerek, halucynacje, itp.

[youtube=http://www.youtube.com/watch?v=lQ6jwXIVjgo]

A na koniec torchę prywaty. Mam do wynajęcia w centrum Warszawy. Tu znajdziecie wszystkie szczegóły. Polecam 😉