Dziś Dzień Dziecka, mój pierwszy w roli ojca. Nie powiem, czuję, że to dzień wyjątkowy.
Pola ma już ponad 2 miesiące. Od dnia jej narodzin przechodzimy ewolucję, nie rewolucję.Nie mam poczucia, że zarywam noce (mam nadzieję, że Ewa jest podobnego zdania), nadal oglądam(y) Netflixa, nadal często jemy na mieście. Pola po prostu towarzyszy nam wszędzie dokąd się wybieramy. Nasze życie nigdy nie było szalone, więc o żadnych dziwnych miejscach mowy nie ma. Zaczynamy też spotykać się z innymi dzieciakami, bo mała jest już po pierwszych szczepieniach.
Najlepsze są weekendowe poranki. Wstajemy z Polą rano, karmię ja, przewijam, przebieram, potem robię kawę i sobie siedzimy (Pola leży) w kuchni próbując nawiązać jakąś komunikację. Czasem kładziemy ją z Rychem na matę edukacyjną. Mogę się na nią gapić godzinami. Czy to już szaleństwo? Nie wiem? Ale szczerze napiszę, że nie sądziłem, że jej przyjście na świat i życie z nami, wywoła we mnie tyle ojcowskich emocji. Samo dobro.
Nie przeczytałem żadnej książki o rodzicielstwie, choć w czasie ciąży kupiliśmy ich całkiem sporo. Nie czytam też blogów dla ojców, jedyną edukacje odebrałem na Szkole Rodzenia, którą wszystkim spodziewających się maluszków, bardzo polecam.
Teraz nie mogę doczekać się naszych pierwszych wakacji. Planujemy góry i morze. Może ta chwila wytchnienia pozwoli na powrót na biegowe szlaki. Bo ultramaraton ojcostwa jakoś udało mi się wystartować i to chyba jedyne zawody, w których nie wypatruję mety.
18 lat temu po raz pierwszy odwiedziłem Australię. Podróż na Antypody była moim marzeniem. Studia i praca w Australii, potem prawdziwa praca w Malezji. Mogłem zostać na innej półkuli, być „obywatelem świata”. Zdecydowałem się na powrót nad Wisłę. W dużej mierze dlatego, że wstąpiliśmy do UniiZawsze miałem wrażenie, że rodzice żałowali, iż nie wyjechali z Polski w latach 80-tych. Nie dla siebie – dla mnie i brata. Nie rozmawialiśmy nigdy na ten temat, ale od upadku komuny, kiedy mogli wysyłali mnie za granicę. Najpierw z harcerzami, potem kursy językowe, wyjazdy z NGO-sami. Rodzice zawsze zachęcali i sponsorowali wojaże, licząc chyba, że kiedyś gdzieś tam się osiedlę i zbuduję życie w lepszym miejscu.
Najpierw zachłysnąłem się tym wszystkim. Słońce, plaża, uniwersytet jak z amerykańskiego filmu i dorywcza, legalna praca , z którą nie było problemu, a dzięki której mogłem naprawdę dobrze żyć.
Miałem dość Polski. Szarej, smutnej, jednorodnej, trochę zacofanej. Miałem jej tak dość, że w Australii nie szukałem kontaktu z żadnymi Polakami. Przez kilka lat po polsku rozmawiałem tylko z bliskimi przez telefon. Pierwszym i jedynym wyjątkiem było referendum unijne. Poszedłem do ośrodka polonijnego i zagłosowałam za wstąpieniem do Unii Europejskiej. Na około mówiłem, że głosuję za Unią z egoizmu, bo jeśli kiedyś wrócę do Europy to nie będę skazany na Polskę.
Samego wstąpienia Polski do Unii nie pamiętam, bo mnie tu nie było. W Australii nie interesowano się tym za bardzo. Dlatego atmosferę negocjacji, referendum, uroczystych podpisów i wspólnego świętowania znam tylko z telewizyjnych archiwów.
Bondi Beach w Sydney
Po wyjeździe z Australii na dwa lata osiadłem w Malezji. Piękne i szalenie interesujące miejsce na świecie, a jednocześnie jakże pożyteczny dla młodego Polaka przystanek przed powrotem do Polski. Malezja to raj dla turystów, ale niekoniecznie dla swoich obywateli. Silna partia, która od czasów uzyskania niepodległości wygrywa wszystkie wybory, korupcja, cenzura w mediach, tajne policje (wliczając te religijne). To wszystko gdzieś przypomina Polskę lat 80 – tych. To właśnie tam po raz pierwszy świadomie doceniłem osiągnięcia naszej transformacji. Jako człowiek mediów byłem dumny, że w moim kraju mogę (odpowiedzialnie) powiedzieć i napisać co chcę.
Zaryzykuję stwierdzenie, że w Polsce lepiej mi się powodzi, niż jeśli miałbym zostać w Australii. Tam zawsze byłby emigrantem z pierwszego pokolenia, z silnym akcentem (ten na którym mozolnie buduje się potęga Australii). Wszystko zajęło by mi więcej czasu, bez gwarancji sukcesu. Dlatego po 7 latach na obczyźnie, wybrałem drogę „na skróty”, wróciłem do kraju, gdzie skorzystałem z tego czego się tam nauczyłem.
Oczywiście, że często wspominam czasy emigracji. Czasem z wielkim rozrzewnieniem. Szczególnie kiedy nadchodzi jesień i zima. Kto mnie zna ten wie, że Australia i Malezja to miejsca dla mnie szczególne. Czasem tam wracam, ale też często goszczę znajomych z tamtych rejonów świata. Cały czas ogromną satysfakcję sprawia mi gdy przyjaciele zazdroszczą nam bezwizowego i bezpaszportowego ruchu wewnątrz Unii, jak doceniają infrastrukturę i rozwiązania kiedyś zarezerwowane dla najbardziej rozwiniętych miejsc na ziemi.
Bez wstąpienia do Unii pewnie tych słów pochwały tak często bym nie słyszał, dlatego tak bardzo przerażają mnie głosy krytykujące fundamenty Unii Europejskiej. Niektórzy z tych, którzy te głosy podnoszą nie pamiętają pewnie czasów komuny, czy „szarych” lat 90 – tych. Inni w imię swoich interesów po prostu nie chcą tego pamiętać. Trudno mi to zrozumieć i trudno wybaczyć. Jako świeżo upieczony ojciec, chcę aby moja córka wyrosła na obywatelkę UE, ze wszystkimi prawami i obowiązkami z tego wynikającymi.
Wróciłem z krótkiego wyjazdu do Izraela, dokąd pojechałem zaproszenie Start-up Nation Central. To była moja pierwsza wizyta w tym kraju. Wyjazd zbiegł się z uznanim przez Trumpa Jerozolimy za stolicę Izraela. Wiem, że naokoło dużo się w tym temacie działo, jednak ja żadnych komplikacji z tego powodu nie odczułem.
Pierwsze, to ostre parcie na rozwój globalny. Izraelskie startupy od razu myślą o wejściu na zagraniczne rynki, bo rynek wewnętrzny jest ograniczony, a otoczenie geopolityczne dość niepewne. Działają tak od pierwszego dnia, korzystając z usług międzynarodowych firm prawniczych i księgowych, zawsze wszystko robione jest po angielsku. Wszystko dlatego, bo chcą rosnąć za granicą. To nie przypadek, że aż 94 izraelskie firmy są już notowane na NASDAQ, a Tel Aviv to drugi po Silicon Valley startupowy ekosystem świata.
Bo w Izraelu to odwaga i marzenia odgrywają wielką rolę w biznesie. Od młodego wpajane jest, że należy ryzykować. Porażki są powszechnie akceptowane i nawet dobrze widziane, bo to pożyteczne doświadczenie, prawdziwa szkoła życia. Ale najważniejsza jest „chutzpa”, która w Izraelu oznacza siłę charakteru, przebojowość, a nawet arogancję, w dążeniu do ceu. Za to się nagradza i zdobywa uznanie. W innych krajach za wychylanie często dostajesz po uszach. W kulturze japońskiej porażka to dyshonor, przez który kiedyś popełniało się seppuku.
„To płynie w naszym DNA, od pierwszego dnia chcemy rozwijać się globalnie. Nawet jeśli jesteśmy tylko 3 przyjaciółmi, którzy wszystkim co mają to kilka slajdów prezentacji w PowerPoincie”. powiedział mi Barrel Kfir z funduszu JVP.
I właśnie takie podejście widać w startupowych hubach w Izraelu. Ważna jest treść, a nie opakowanie. Dlatego kuźnie talentów i innowacji powstają często w spartańskich warunkach, w budynkach gdzie najczęściej nie ma szkła ani aluminium. Najważniejsze to kawa i szybki internet.
Drugim niezwykle ważnym elementem startupowej układanki w Izraelu jest armia.
Do izraelskiej armii (IDF) musi pójść każdy Izraelczyk. Wyłączene są tylko niektóre mniejszości (Arabowie i część ultraortodoksów żydowskich). Mężczyźni służa minimum 3 lata, kobiety 2. W IDF stawia się na technologie dzięki czemu staje się kuźnią inżynierów, informatyków, przedsiębiorców. Wojsko to izraelski Harvard. W CV wpisuje się jednostkę w której służyłeś, bo ona mówi o Tobie prawie wszystko.
Według Saula Singera, współautora kultowego już tutyłu „Naród Start-upów, historia cudu gospodarczego” – „wojsko pokazuje Ci, że nie jesteś centrum świata. Uczy, że zależysz od innych, a inni zależą od Ciebie. Uczy kreatywności w rozwiązywaniu problemów, uczy przywódctwa. W wojsku wysyłają na misje, a startupy to nic innego jak misja, tylko, że cywilna.”
Nie bez powodu w Izraelu panuje przekonanie, że po służbie wojskowej, młodzi Żydzi jadą wypocząć na rok do Indii, po czym wracają i zakładają swoją pierwszą firmę.
I chyba dobrze by było gdyby do naszych polskich zwyczajów weszły dalekie wycieczki polskiej młodzieży, a potem powrót i krzewienie ducha „chutzpy” i przedsiębiorczości nad Wisłą. Tak na dobry początek.
Cały artykuł z mojego pobytu w Izraelu tu====> w magazyn.wp.pl.
Dawno mnie tu nie było, a wydarzylo się bardzo wiele. Większość – samo dobro, choć po drodze zdarzały się rzeczy bardzo smutne (o tym na końcu).
W połowie stycznia polecieliśmy do Australii. De facto byla to nasza podróż poślubna. To był mój powrót na Antypody po ponad dekadzie nieobecności. Odwiedziliśmy Perth ( i okolice), Melbourne (i okolice), potem samochodem, wzdłóż wybrzeża Pacyfiku pojechaliśmy do Sydney. Zajęło nam to kilka dni, ponieważ po drodze odwiedzaliśmy Parki Narodowe. W sumie ponad 3 tyg wakacji. Nasze wszystkie plany zostały zrealizowane, złych przygód nie doświadczyliśmy, bawiliśmy się świetnie. Spotkaliśmy mnóstwo świetnych ludzi (starych, sprawdzonych przyjaciół, jak i nowe twarze). Pogoda wspaniała, choć muszę przyznać, że zmiany pogodowe dotyczą i dotykają również Australię. Lato nie było strasznie ciepłe, a styczniowe deszcze, które kilka lat temu były niedopuszczalne w suche, australijeskie lato, dawały o sobie znać od czasu do czasu. Chociaż tam gdzie jechaliśmy, słońce podążało za nami.
plaża Bondi w Sydney
Jeżeli ktoś z Was wybiera się do Australii i szuka porad, wskazówek, itp. – piszcie do mnie, na pewno coś podpowiem.
Australia jest dość doroga dla turystów z nad Wisły, ale dzięki pewnym trickom można sprawić, że będzie łatwiej. Na pewno da się dolecieć do Australii za relatywnie małe pieniądze. Nie trzeba wydawać ponad 4000 PLN. Dzięki doświadczeniu w szukaniu tanich biletów udało się nam zamknąć w sumie 2500 PLN za osobę (i to z wewnętrznym lotem PER-MEL Qantasem).
Perth
Wydawać by się mogło, że dekada nieobecności w Australi, mogła sprawić, iż mogłem mieć problemy z rozpozaniem wielu miejsc. Nic z tych rzeczy – aż tak bardzo się tam nie zmieniło. Akurat to wydaje mi się czymś optymistycznym. Nie czułem jakiejś wielkiej różnicy cywilizacyjnej pomiędzy PL a AUS. Kiedy leciałem do AUS po raz pierwszy (styczeń, albo luty 2001r), różnice były ogromne. Odczułem to szczególnie, kiedy zacząłem tam studiować. Zresztą teraz odwiedziłem swoją szkołę, udało mi się wejść do newsroomów, studia tv i wszystkich pomieszczeń, w których pracowałem. Świetne uczucie i chyba jedyny moment kiedy poczulem odrobinę nostalgii.
Bieszczady są super. I wcale nie takie niskie jak ludzie mówią. Szkoda, że przekonałem się o tym dopiero po 36 latach od urodzenia. Przez lata mieszkałem w Australii, potem na Borneo, zwiedziłem najdalsze zakątki świata, a w nasze Bieszczady nigdy nie dotarłem. Jak nic należała mi się pokuta, dlatego na początku czerwca stanąłem na starcie Biegu Rzeźnika w Komańczy. Razem z Dominikiem przebiegłem 77 km i po ponad 15,5h zameldowałem się na mecie w Ustrzykach Górnych.
Bieszczady 2015
Taka tablica 40 metrów od naszej kwatery
W Bieszczady przyjechaliśmy dwa dni przed startem. Moi rodzice z Gdyni, Ewa, Marzena, córki Dominika i ja z Waraszwy. Wynajęliśmy dom niedaleko Komańczy i próbowaliśmy trochę odpocząć po ciężkim tygodniu. Czwartek spędziłem leżąc na karimacie pod drzewem, drzemiąc i czytając książkę na przemian. Ideał. Wieczorem wypad do Cisnej do biura zawodów po numer, oddanie rzeczy na przepaki i odprawę.
Polsat Biega team. Biuro zawodów w Cisnej. Jeszcze uśmiechnięci. W tych zawodach startuje się w dwuosobowych zespołach
Cisna przepak
Start o 3 rano z Komańczy, zawieźli nas moi rodzice. Tej nocy spałem jakąś godzinę. Temperatura ok 8 stopni, opadów zero. Atmosfera niesamowita. 1400 biegaczy, tyle samo latarek czołówek (co świetnie widać na filmie), normalnie same ultrasy. Start i pierwsze 6 km po bieszczadzkim asfalcie, aż do wejścia na czerwony szlak, z którego (z dwoma wyjątkami) mieliśmy zejść dopiero na mecie w Ustrzykach Górnych. Pierwszy etap do Cisnej (32 km) zrobiliśmy w 4h25 min godziny. Ten odcinek biegło nam się dość dobrze. Górki jeszcze do zniesienia, zmęczenia nie było, humory dopisywały. Zaliczyłem wprawdzie jedną wywrotkę na zbiegu, ale na szczęście poleciałem na jakieś liście i nic nie poczułem. Na przepak w Cisnej wbiegamy już w pełnym słońcu. Jest po 7 rano, jeszcze nie jest gorąco ale coś mnie tknęło i na przepaku poprosiłem kogoś o użyczenie kremu do opalania. Lubię myśleć, że w pewnym sensie uratowało nam to później życie. Z przepaku wybiegamy już z kijami (dopiero stąd można było sobie nimi pomagać) Potem już wedle zasady, im dalej tym gorzej. Do kolejnego przepaka w Smerku mieliśmy 24 km. Zaczął doskwierać upał, podejścia na ponad 1000 metrów. Na punkcie w Smerku już pełne lato. Ukrop z nieba i pojękiwania innych ultrasów, że dopiero teraz zaczynają się prawdziwe górki. Rzeczywiście, zaczęły się srogie podejścia + turyści na szlaku, którym trochę uprzykrzaliśmy życie, bo musieli cały czas schodzić nam z drogi. Na szczęście nikt nie miał do nas z tego powodu żalu, a nawet mogliśmy liczyć na ich doping. A w okolicach Osadzkiego Wiercha widziałem bieszczadzką żmiję. Takie spotkanie było moim marzeniem z dzieciństwa. Na szczęście prawdą jest, że te małe zwierzątka nie szukają zwady i wolą schodzić z drogi.
Prawdziwy kryzys zaczął się po ostatnim punkcie kontrolnym w Berehach Górnych. Tu nawet dyżurująca pielęgniarka zwróciła uwagę, że coś słabo wyglądam (swoją drogą, jak sama mówiła, miała za sobą kilka startów w poprzednich edycjach Rzeźnika;)). Do mety było mniej niż 10 km, ale czekała na nas Połonina Caryńska, czyli najgorsze podejście wyścigu (1297 m n.p.m). Dla mnie w tym miejscu zaczęło się prawdziwe ultra – mój organizm nagle przestał działać. Jeszcze przed wyjściem na połoninę zupełnie mnie odłączyło. To nie był ból mięśni, nóg czy problemy z oddychaniem, krążeniem. Po raz pierwszy w życiu nie miałem po prostu siły zrobić następnego kroku. Robiłem 20-30 kroków i zatrzymywałem się, bo mózg nie był w stanie zmusić nóg do kolejnego ruchu. To nie była zwykła maratońska ściana, gdzie wpada się w jakieś otępienie, a czasem nawet traci kontakt z rzeczywistością. Tu byłem totalnie świadom tego jak się czuję i chyba właśnie dlatego tak teraz to przeżywam i analizuję. Dominik zastosował metodę “step by step” czyli wskazywał mi kolejny cel do którego mam dotrzeć… jakiś krzak, kamień, drzewo. Wszystko oddalone od siebie o jakieś 30 metrów max. Po pewnym czasie takiej walki zacząłem nerwowo patrzeć na zegarek. Traciliśmy czas i na poważnie zacząłem się martwić o limit czasu. Picie już nie pomagało, a na samą myśł o kolejnym żelu czy batonie, zbierało mi się na wymioty. W akcie desperacji, Dominik polał mi głowę mieszanką izo + woda (ze zdecydowaną przewagą h2o), która została w jego bidonie. Tu przydażyła się sytuacja, która na długo zapadnie mi w pamięć. Mijający nas biegacz, zobaczył, że Dominik wylewa na mnie jakąś żółtą ciecz, zaproponował swoją wodę. Widziałem, że dla mnie opróżnił swoją ostatnią butelkę i mimo moich protestów nalał na głowę. Gest który naprawdę znaczył dla mnie wiele, bo miałe przed sobą jeszcze trochę kilometrów w słonecznym skwarze. Nie pamiętam jak się ów jegomość nazywał, jaki miał numer startowy czy z jakiej biegł drużynu. Pewnie nigdy się nie spotkamy, ale jeszcze raz wielkie DZIĘKI kolego! Potem za kilkanaście minut kolejny cud! Jakiś kilometr od szczytu Cyrenejki wypływa małe źródełko. Słyszałem o nim wcześniej i wypatrywałem. Kiedy wreszcie do niego dotarliśmy, padłem na kolana i zamoczyłem głowę. Niesamowite uczucie. Organizm przeszedł jakąś przemianę, zmęczenie odeszło, ozdrowiałem, urodziłem się na nowo, trochę ultramaratońskiej metafizyki… sam nie wiem. Wiem, że w jednej chwili wszystkie siły do mnie wróciły i zacząłem biec do mety. Na końcu czekał nas jeszcze dość nieprzyjemny zbieg (jakby te pozostałe były przyjemne…?), ale wtedy już wiedzieliśmy, że zmieścimy się w limicie czasowym wyścigu. Na mecie meldujemy się po 15 i pół godzinie (dokładnie 15h34 min.). Czeka medal, Ewa, Mama, Tata. Jest radość, dostaję wreszcie banana. Wynik blisko 1,5h poniżej naszych oczekiwań, przyjmujemy z pokorą. Tak to jest, kiedy Ci z nizin napierają na góry.
200 m przed metą
To był mój” rzeźnicki” debiut, dlatego nie wiem jak organizowane były poprzednie zawody. Generalnie podobało mi się. Jedynym poważnym minusem był żywienie na trasie. Przed zawodami organizatorzy zapewniali o dostępności wegańskiego jedzenia. Banany, rodzynki czy pomarańcze na punktach kontrolnych biegów ultra brałem dotychczas za pewnik. Dlatego na trasę zabrałem jedzenie żele i batony Cliff i Petardy Zmiany Zmiany. Niestety na przepakach nie było owoców. Były żele, batony Squeeze, bułki z serem czy dżemem , zupa pomidorowa (non wegan) i chleb ze smalcem. Była cola (to się przydało) a na ostatnim punkcie znalazł się nawet Burn (czyli red bull coli). Dlatego cały wyścig leciałem na chemii. Czuję, że po części to było przyczyną mojego kryzysu w końcówce. A na mecie na pytanie o posiłek usłyszałem “za 10 min będę miał dla was jakąś sałatkę”. To była ostatnia rzecz jaką chciałem usłyszeć. Wiem, że na mecie byliśmy w ogonie, ale dobrze by było mieć jednak coś do zjedzenia.
meta, Mama i wyczekiwane banany
Stwierdzeniem, że Rzeźnik to ciężki bieg, Ameryki pewnie nie odkryję. Ale dopiero teraz wiem z czym się tę imprezę się naprawdę je. Już rok temu mieliśmy chrapkę na ultra w Bieszczadach. Nie mieliśmy szczęścia w losowaniu, dlatego biegliśmy Sudecką Setkę (100 km, o ponad 20 km więcej niż trasa Rzeźnika). Tamten bieg zrobiliśmy w ponad godzinę szybciej! Na mecie w Ustrzykach Górnych miałem naprawdę dość biegania. Pewnie znacie to uczucie. Czas jednak leczy rany i dziś, 2 tyg po zawodach, naszła mnie myśl, że w sumie z przyjemnością znów stanąłbym na starcie w Komańczy. Na koniec słowa podziękowania dla załogi Garmin Polska. Zwyczajowo wsparła moje ultra przygody zegarkiem na miarę wyścigu. Tym razem był to Garmin Fenix 3. Rewelacyjna maszyna, która wiele potrafi! Bieszczady z Garminem na ręku na pewno biegaczowi mniej straszne;) A tu zestawienie profilu trasy ze strony Rzeźnika: A tu co na mecie pokazał Garmin. Niemal identyczny. Jeśli chodzi o pomiar odległości, gps pokazał 77,2km, czyli też wszystko się zgadza. Niezła precyzja. Na koniec zwyczajowe zdjęcie sprzętu, który zabrałem ze sobą w Bieszczady.
Już w niedzielę, 22 marca, premierowy pokaz Wawangardy, czyli dokumentalnego serialu o tym jak zmieniała się i zmienia się Warszawa. Pierwszy odcinek o tym co (prawie) wszyscy biegacze lubią i o tym co nas napędza, czyli o kawie:)