Bieg Rzeźnika

Bieszczady są super. I wcale nie takie niskie jak ludzie mówią. Szkoda, że przekonałem się o tym dopiero po 36 latach od urodzenia. Przez lata mieszkałem w Australii, potem na Borneo, zwiedziłem najdalsze zakątki świata, a w nasze Bieszczady nigdy nie dotarłem. Jak nic należała mi się pokuta, dlatego na początku czerwca stanąłem na starcie Biegu Rzeźnika w Komańczy. Razem z Dominikiem przebiegłem 77 km i po ponad 15,5h zameldowałem się na mecie w Ustrzykach Górnych.

bieszczady kozy

Bieszczady 2015

bieg rzeznika niedzwiedz komancza

Taka tablica 40 metrów od naszej kwatery

W Bieszczady przyjechaliśmy dwa dni przed startem. Moi rodzice z Gdyni, Ewa, Marzena, córki Dominika i ja z Waraszwy. Wynajęliśmy dom niedaleko Komańczy i próbowaliśmy trochę odpocząć po ciężkim tygodniu. Czwartek spędziłem leżąc na karimacie pod drzewem, drzemiąc i czytając książkę na przemian. Ideał. Wieczorem wypad do Cisnej do biura zawodów po numer, oddanie rzeczy na przepaki i odprawę.

Polsat Biega bieg rzeznika

Polsat Biega team. Biuro zawodów w Cisnej. Jeszcze uśmiechnięci. W tych zawodach startuje się w dwuosobowych zespołach

cisna przepak bieg rzeznika

Cisna przepak

Start o 3 rano z Komańczy, zawieźli nas moi rodzice. Tej nocy spałem jakąś godzinę. Temperatura ok 8 stopni, opadów zero. Atmosfera niesamowita. 1400 biegaczy, tyle samo latarek czołówek (co świetnie widać na filmie), normalnie same ultrasy. Start i pierwsze 6 km po bieszczadzkim asfalcie, aż do wejścia na czerwony szlak, z którego (z dwoma wyjątkami) mieliśmy zejść dopiero na mecie w Ustrzykach Górnych. Pierwszy etap do Cisnej (32 km) zrobiliśmy w 4h25 min godziny. Ten odcinek biegło nam się dość dobrze. Górki jeszcze do zniesienia, zmęczenia nie było, humory dopisywały. Zaliczyłem wprawdzie jedną wywrotkę na zbiegu, ale na szczęście poleciałem na jakieś liście i nic nie poczułem. Na przepak w Cisnej wbiegamy już w pełnym słońcu. Jest po 7 rano, jeszcze nie jest gorąco ale coś mnie tknęło i na przepaku poprosiłem kogoś o użyczenie kremu do opalania. Lubię myśleć, że w pewnym sensie uratowało nam to później życie. Z przepaku wybiegamy już z kijami (dopiero stąd można było sobie nimi pomagać) Potem już wedle zasady, im dalej tym gorzej. Do kolejnego przepaka w Smerku mieliśmy 24 km. Zaczął doskwierać upał, podejścia na ponad 1000 metrów. Na punkcie w Smerku już pełne lato. Ukrop z nieba i pojękiwania innych ultrasów, że dopiero teraz zaczynają się prawdziwe górki. Rzeczywiście, zaczęły się srogie podejścia + turyści na szlaku, którym trochę uprzykrzaliśmy życie, bo musieli cały czas schodzić nam z drogi. Na szczęście nikt nie miał do nas z tego powodu żalu, a nawet mogliśmy liczyć na ich doping. A w okolicach Osadzkiego Wiercha widziałem bieszczadzką żmiję. Takie spotkanie było moim marzeniem z dzieciństwa. Na szczęście prawdą jest, że te małe zwierzątka nie szukają zwady i wolą schodzić z drogi. bieg rzeznika panorama bieszczady bieg rzeznika bieszczady

Prawdziwy kryzys zaczął się po ostatnim punkcie kontrolnym w Berehach Górnych. Tu nawet dyżurująca pielęgniarka zwróciła uwagę, że coś słabo wyglądam (swoją drogą, jak  sama mówiła, miała za sobą kilka startów w poprzednich edycjach Rzeźnika;)). Do mety było mniej niż 10 km, ale czekała na nas Połonina Caryńska, czyli najgorsze podejście wyścigu (1297 m n.p.m). Dla mnie w tym miejscu zaczęło się prawdziwe ultra – mój organizm nagle przestał działać. Jeszcze przed wyjściem na połoninę zupełnie mnie odłączyło. To nie był ból mięśni, nóg czy problemy z oddychaniem, krążeniem. Po raz pierwszy w życiu nie miałem po prostu siły zrobić następnego kroku. Robiłem 20-30 kroków i zatrzymywałem się, bo mózg nie był w stanie zmusić nóg do kolejnego ruchu. To nie była zwykła maratońska ściana, gdzie wpada się w jakieś otępienie, a czasem nawet traci kontakt z rzeczywistością. Tu byłem totalnie świadom tego jak się czuję i chyba właśnie dlatego tak teraz to przeżywam i analizuję. Dominik zastosował metodę “step by step” czyli wskazywał mi kolejny cel do którego mam dotrzeć… jakiś krzak, kamień, drzewo. Wszystko oddalone od siebie o jakieś 30 metrów max. Po pewnym czasie takiej walki zacząłem nerwowo patrzeć na zegarek. Traciliśmy czas i na poważnie zacząłem się martwić o limit czasu. Picie już nie pomagało, a na samą myśł o kolejnym żelu czy batonie, zbierało mi się na wymioty. W akcie desperacji, Dominik polał mi głowę mieszanką izo + woda (ze zdecydowaną przewagą h2o), która została w jego bidonie. Tu przydażyła się sytuacja, która na długo zapadnie mi w pamięć. Mijający nas biegacz, zobaczył, że Dominik wylewa na mnie jakąś żółtą ciecz, zaproponował swoją wodę. Widziałem, że dla mnie opróżnił swoją ostatnią butelkę i mimo moich protestów nalał na głowę. Gest który naprawdę znaczył dla mnie wiele, bo miałe przed sobą jeszcze trochę kilometrów w słonecznym skwarze. Nie pamiętam jak się ów jegomość nazywał, jaki miał numer startowy czy z jakiej biegł drużynu. Pewnie nigdy się nie spotkamy, ale jeszcze raz wielkie DZIĘKI kolego! Potem za kilkanaście minut kolejny cud! Jakiś kilometr od szczytu Cyrenejki wypływa małe źródełko. Słyszałem o nim wcześniej i wypatrywałem. Kiedy wreszcie do niego dotarliśmy, padłem na kolana i zamoczyłem głowę. Niesamowite uczucie. Organizm przeszedł jakąś przemianę, zmęczenie odeszło, ozdrowiałem, urodziłem się na nowo, trochę ultramaratońskiej metafizyki… sam nie wiem. Wiem, że w jednej chwili wszystkie siły do mnie wróciły i zacząłem biec do mety. Na końcu czekał nas jeszcze dość nieprzyjemny zbieg (jakby te pozostałe były przyjemne…?), ale wtedy już wiedzieliśmy, że zmieścimy się w limicie czasowym wyścigu. Na mecie meldujemy się po 15 i pół godzinie (dokładnie 15h34 min.). Czeka medal, Ewa, Mama, Tata. Jest radość, dostaję wreszcie banana. Wynik blisko 1,5h poniżej naszych oczekiwań, przyjmujemy z pokorą. Tak to jest, kiedy Ci z nizin napierają na góry. 

polsat biega bieg rzeznika

200 m przed metą

To był mój” rzeźnicki” debiut, dlatego nie wiem jak organizowane były poprzednie zawody. Generalnie podobało mi się. Jedynym poważnym minusem był żywienie na trasie. Przed zawodami organizatorzy zapewniali o dostępności wegańskiego jedzenia. Banany, rodzynki czy pomarańcze na punktach kontrolnych biegów ultra brałem dotychczas za pewnik. Dlatego na trasę zabrałem jedzenie żele i batony Cliff i Petardy Zmiany Zmiany. Niestety na przepakach nie było owoców. Były żele, batony Squeeze, bułki z serem czy dżemem , zupa pomidorowa (non wegan) i chleb ze smalcem. Była cola (to się przydało) a na ostatnim punkcie znalazł się nawet Burn (czyli red bull coli). Dlatego cały wyścig leciałem na chemii. Czuję, że po części to było przyczyną mojego kryzysu w końcówce. A na mecie na pytanie o posiłek usłyszałem “za 10 min będę miał dla was jakąś sałatkę”. To była ostatnia rzecz jaką chciałem usłyszeć. Wiem, że na mecie byliśmy w ogonie, ale dobrze by było mieć jednak coś do zjedzenia.

bieg rzeznika meta

meta, Mama i wyczekiwane banany

Stwierdzeniem, że Rzeźnik to ciężki bieg, Ameryki pewnie nie odkryję. Ale dopiero teraz wiem z czym się tę imprezę się naprawdę je. Już rok temu mieliśmy chrapkę na ultra w Bieszczadach. Nie mieliśmy szczęścia w losowaniu, dlatego biegliśmy Sudecką Setkę (100 km, o ponad 20 km więcej niż trasa Rzeźnika). Tamten bieg zrobiliśmy w ponad godzinę szybciej! Na mecie w Ustrzykach Górnych miałem naprawdę dość biegania. Pewnie znacie to uczucie. Czas jednak leczy rany i dziś, 2 tyg po zawodach, naszła mnie myśl, że w sumie z przyjemnością znów stanąłbym na starcie w Komańczy. Na koniec słowa podziękowania dla załogi Garmin Polska. Zwyczajowo wsparła moje ultra przygody zegarkiem na miarę wyścigu. Tym razem był to Garmin Fenix 3. Rewelacyjna maszyna, która wiele potrafi! Bieszczady z Garminem na ręku na pewno biegaczowi mniej straszne;) garmin fenix3 bieg rzeznika A tu zestawienie profilu trasy ze strony Rzeźnika: profil2011 A tu co na mecie pokazał Garmin. Niemal identyczny. Jeśli chodzi o pomiar odległości, gps pokazał 77,2km, czyli też wszystko się zgadza. Niezła precyzja. bieg rzeznika profil trasy garmin fexnix3   Na koniec zwyczajowe zdjęcie sprzętu, który zabrałem ze sobą w Bieszczady. bieg rzeznika sprzet

Petarda

petarda zmiany zmiany baton sportowy wehan Po „Lewym Sierpowym”, „Kosmosie” i „Aloha’e” (jak to się odmiena?:), ZmianyZmiany wprowadzają Perardę. Baton dla sportowców, coś co w czasie treningu czy zawodów doda każdemu sił i … motywacji do jeszcze większego wysiłku 🙂  Dotychczas w trakcie długich wybiegań czy zawodów ultra, temat batonów energetycznych kończył się na Cliff’ach. ZmianyZmiany lubiłem, ale jadłem raczej  „po”, jako dodatek do „recovery”. Tymczasem skład Petardy powoduje, że to właśnie ten baton będzie za 3 tyg. moim towarzyszem na Rzeźniku. Petarda = spirulina, nerkowce, maliny, chia, pestki dyni, orzechy brazylijskie i daktyle.

NYC

manhattan noca WTC ONE 1

Spędziłem “rodzinny” tydzień w Nowym Jorku. Na wycieczkę wybraliśmy się z bratem oraz Ewą i Izą. Było super. We wrześniu na Flipo.pl “ustrzeliliśmy” lotniczą okazję – bilet WAW-LDN-NYC-LDN za 850 PLN (loty British Airways i Delta Airlines). Potem szybki booking apartamentu na Williamsburgu (Brooklyn), oczywiście przez Airbnb i lecimy!

WTC MEmorial

WTC Memorial

Zobaczyłem w sumie dwa nowe miejsca, które stworzono po naszej ostatniej wizycie w 2010r. Chodzi o WTC Memorial i The High Line.

WTC Memoriał robi piorunujące wrażenie, ta przeklęta dziura w ziemi, do której spływa woda daje do myślenia i chyba każdego kto odwiedza to miejsce uderza pogłowie, aż nachodzi chwila smutnej refleksji.

The High Line to rewelacyjny pomysł na to jak wykorzystać miejsce po starych torach kolejowych, tak aby w środku Manhattanu stworzyć przestrzeń gdzie choć  na chwilę można odetchnąć od zgiełku miasta.

Nowy Jork to (może przede wszystkim) świetne jedzenie! W każdym sklepie, kiosku, restauracji, barze, spelunie można znaleźć coś 100% wegan 🙂 Codziennie próbowaliśmy innych miejsc, ale przynajmniej raz dziennie i tak wracaliśmy do znakomitego  “Champs’a”. Śniadania z goframi i naleśnikami (nie tylko na słodko), tofucznice, świetne sałatki, kanapki, burgery, ciasta, fake meats …. a wszystko w stylu typowej amerykańskiej jadłodajni z kelnerkami dolewającymi kawę! Rewelacja, brakuje mi takiego miejsca w Warszawie (mimo że cały czas przybywa w stolicy świetnych wegańskich lokali).

champs vegan brooklyn

Champs

champs vegan brooklyn coffee

Champs

A za rogiem Champ’sa był Dun Well Doughnuts, czyli wegańska pączkarnia. Oszczędzę Wam szczegółów co tam się działo. Napiszę tylko tyle, że ich ostatnie pącząki zjadłem już w Europie 🙂

dunwell doughnuts brooklyn vegan

Dun Well Doughnuts

W sumie było świetnie, no jeśli nie liczyć naszych bankowych wtop. Najpierw błędnej wypłaty $$$ w Aliorze na dzień przed wylotem. Zamiast 300 USD gotówki dostałem 201 USD .. oczywiście nie przeliczyłem, podpisałem odbiór, więc reklamacji mi nie uznają. Ale i tak POZDROWIENIA (NOT!) dla kasjerki z oddziału na Fieldorfa. A kilka dni po powrocie do WAW ING zablokował nam kartę debetową, bo okazało się, że ktoś wyczyścił ją na 500 USD. Dziwne, bo użyliśmy jej tylko 3x, płacąc w Macy’s, Apple Store i Zarze. Kasę oczywiście odzyskamy, ale potrwa to kilka dobrych tygodni (miesięcy?). Mamy w tym doświadczenie, 4 lata temu chwilę po powrocie z naszej wycieczki do USA też zczyścili mi kredytówki.

Brat

Brat

W NYC zrobiłem tylko dwa treningi.Cały czas mam biegowego lenia, więc to i tak dobrze. Nie muszę chyba pisać, że NYC to miasto biegaczy i dla biegacze. W ciągu moich biegów praktycznie cały czas widziałem innych biegaczy. Od razu rzuciły mi się różnice – mimo temperatury w okolicach zera i sporego wiatru, wielu Amerykanów biegało w krótkich spodenkach. Nie lubię zakładać zbyt wiele warstw i przegrzewać się w czasie treningu, ale kiedy patrzyłem na nich, było mi po prostu zimno. Druga różnica – wydaje mi się, że oni tam na treningach biegają szybciej. Niedzielne wybiegania robili naprawdę w tempach grubo poniżej 5. Nie wiem czy moja obserwacja ma cokolwiek wspólnego z prawdą, czy może moje “turystyczne” nowojorskie tempo było aż tak wolne (średnia ponad 5min/km).

Odwiedziłem też kilka sklepów dla biegaczy. W sumie kupiłem tylko rękawiczki Brooks’a (bo zapomniałem zabrać z Polski). Asortyment bardzo podobny, prawie te same kolekcje ciuchów i butów. Oczywiście wszystko taniej niż w Polsce, chociaż to akurat odnosi się raczej do wszystkiego, nie tylko sprzęty dla biegaczy.

cliff bars vegan batony

Zapasy Cliff’ów

Np. w Polsce Cliff’y kosztują do 10 PLN. W USA w każdym kiosku czy sklepie kosztują max 5 PLN, a w wielu miejscach są częste “przeceny” gdzie 1xCliff = 1 USD (załóżmy, że kosztuje wtedy 3,40 PLN!!). Dlatego zrobiłem Cliff’owe zapasy 🙂

[youtube=http://youtu.be/Y5fFw35AaHQ]

A tu podsumowanie naszego wyjazdu w 15 sekund.

Na roztrenowaniu

Dziś będzie mało o bieganiu, bo cały czas jestem w ostrym roztrenowaniu. Ale tym razem robię to z głową. Staram powalczyć z siłą i “core stability” (czyli silne i wytrzymałe mięśnie, dla mnie sczególne ważne te od pasa w górę), która bardzo pomaga przetrwać maratony i biegi ultra, a na metę wbiega się wyprostowanym:)

Cross fit MGW Warszawa

Siłę próbuję zbudować na zajęciach crossfitu. Wiem, że to nie brzmi zbyt dobrze, bo nie jestem i nigdy nie byłem fanem “kultury cross fitu”. Chodzi mi o robienie wspólnych zdjęć po każdym ćwiczeniu, hasła motywacyjne, przybijanie piątki itp. W bieganiu takie rzeczy oczywiście też funkcjonują, ale jest tego znacznie mniej. Pozatym bieganie to sport raczej indywidualny, kiedy w cross fit’cie społeczność i ćwiczenia w grupie to esencja.

Ale wybrałem chyba optymalne miejsce dla mnie. To miejsce gdzie można spotkać fajnych ludzi, którzy traktują zajęcia bez niepotrzebnej napinki, a po treningu można zawsze kupić jakieś wegańskie jedzenie, albo batony Cliff czy nasze ZmianyZmiany.

A po ćwiczeniach ważna jest regeneracja i jedzenie 🙂 Wczoraj po raz pierwszy raz w życiu miałem okazję zamówić w Warszawie wegańską pizze z dowozem do domu. Factory Night Pizza z Pragi wprowadziła niedawno do swojego menu Vegan Pizze. Ser + sejtan lub pepperoni. Oczywiście wegańskie. Zero warzyw, zero tofu:). Na zdjęciu widać, że jest dobrze! Stosunek ceny do produktu też zadawalający.

pizza wegańska

pizza wegańska

Teraz zmiana tematu 🙂 Większość moich znajomych wie, że kiedyś mieszkałem w Australii. Moim głównym zadaniem na Antypodach były studia podyplomowe oraz prace dorywcze, które pomagały mi się tam utrzymać. Mało kto wie, że “po godzinach” wydzierałem się w zespole punkowym The Collapse. Zagraliśmy wiele koncertów i jedną trasę po całej Australii kiedy miałem już wyjeżdżać z kraju. Po moim wyjeździe zespół się rozpadł. Nagraliśmy kilka Ep’ek, i split EP. Graliśmy szybko … nasze koncerty nie trwały dłużej niż 20 minut 🙂 Piszę o tym, bo znalazłem na youtube naszą EP. Jakbym dobrze poszukał to mam gdzieś w domu winylową płytę z tym materiałem.

Pytacie o Leo, psa, którego ponad miesiąc temu znalazłem u siebie pod bramą. Myślałem, że trochę go podleczę (od pierwszego cierpiał na okropny kaszel), podtuczę (był naprawdę strasznie, strasznie wychudzony), umyję i poszukam dla niego jakiegoś domu. Nie za bardzo miałem ochotę na dwa psy w domu. Niestety 2 tyg. kuracji antybiotykiem nie pomogły. Pewnego dnia pies strasznie osłabł, zaczęły się duszności. W środku nocy wylądowałem z nim na weterynarskim ostrym dyżurze. Po badaniach typu echo serca, ekg, wet wydał diagnozę – ciężka choroba serca, ludzi w takim stanie wpisywani są na listę do przeszczepu … u psów stosuje się leki, które wyprowadzają na prostą, a potem … no właśnie, to dopiero przed nami. Prawda jest taka, że Leo już nigdzie nie oddaje. Będzie się “męczył” ze mną. Do końca.

Leo

Leo pod tlenem

A w przyszłym tygodniu zaczynam urlop i będę biegać w zupełnie innej strefie czasowej 🙂 Ale wcale nie będzie cieplej.

Sudecka Setka

Strach przed tym biegiem pojawił się dopiero na kilka godzin przed startem. Wcześniej, przez dobrych kilka miesięcy była ciężka treningowa orka, potem kilkugodzinny road-trip w Sudety (na pokładzie Arek, Krzysiek i ja), z postojem we Wrocławiu skąd zabraliśmy Dominika. Śmialiśmy się, że wszystko wygląda jak w jakimś remake’u „Kaca Las Vegas”. Wieczorem spacer, oglądanie meczu, jedzenie, strasznie dużo śmiechu – taki idealny mentalny detox.

W dzień startu próbowaliśmy spać do oporu. Udało się do 11. Potem zaczął się przedstartowy „reisefieber”. Głowa chyba wreszcie zrozumiała na co się porwaliśmy. Mamy przebiec 100 kilometrów!

sudecka setka przepak ultramaratonKoło 17 odbieraliśmy numery startowe w biurze zawodów, godzine później zostawiliśmy też nasze przepaki.

[youtube=http://youtu.be/erpWlCKUFpg]

Start biegu nakręcony przez Dominika

Start o 22 z rynku w Boguszowie-Gorcach. Całe miasteczko żegna kilkuset biegaczy, gra jakaś kapela rockowa, a na niebie błyszczą sztuczne ognie. Pierwsze kilometry dość szybkie, w tłumie biegaczy, kilka podbiegów, więcej zbiegów. Las, polany, czasem mijamy jakieś gospodarstwo i kibiców, którzy w środku nocy postanowili wyjść i wesprzeć biegaczy. Jest ciemno, wszyscy biegną w „czołówkach” (swoją drogą niesamowity widok), ale jak na górskie bieganie, wychodzi nam jeszcze dość szybko (średnie tempo 6 min).  W okolicach 33 km zaczyna się kilku kilometrowa, żmudna i dość nudna wspinaczka na Chełmiec. Podchodzimy w grupie kilku biegaczy, zaczyna mocniej padać, a temperatura spada do jakichś 6 st. C. To nie jest fajny moment biegu. Jeszcze nie czuję się zmęczenia w nogach, ale w głowie pojawia się pierwszy kryzys. Na szczecie góry (38 km) punkt odżywczy obstawiony przez harcerzy. Jest ciepła herbata, ktoś częstuje łykiem coli. Czuję,że zaczyna się robić zimo, więc ruszamy szybko w dół na stadion w Boguszowie gdzie dystans kończyć będą maratończycy. Na nas czeka Arek i przepak. 4 km wpadamy na stadion. Dziwne uczucie, bo przebiegamy pod napisem META, wiele osób unosi ręce w geście triumfu, dostają medal, koc … sędzia pyta czy kończymy wyścig, odpowiadamy że nie teraz, ale za kilka godzin planujemy powrót na ten sam stadion, bo w tym miejscu będzie też meta setki. Jest już jasno kiedy wybiegamy ze stadionu  ruszamy w dalszą drogę. Następną rzeczą, którą pamiętam jest lotny punkt sędziowski na 50 km – na rozstaju leśnych dróg stoi małżeństwo z samochodem i rozstawioną na statywie kamerą video. Nagrywają każdego mijającego ich biegacza. W ten sposób upewniają się, że nikt nie oszuka i nie skróci sobie trasy. Potem wejście na Dzikowiec ….  zdecydowanie najcięższa góra całego wyścigu. Podobno miejscami nachylenie wynosi 60%. Mimo że dość ciężkie dla psychiki, nasze nogi jakoś to wytrzymują i właśnie na podejściu na Dzikowiec wyprzedzamy sporo osób. Na szczycie ( 58 km ), zwyczajowo już punkt odżywczy i przepak. Zmieniam koszulkę, piję szybko herbatę, jem Cliff bar’a i cieszę się słońcem. Jestem w szoku, bo widzę jak jeden biegacz odpala peta.

sudecka setka trasa ultramaraton 1

sudecka setka trasa ultramaraton 2

Potem dość męczący odcinek do punktu na 72 kilometrze. Trasa piękna widokowo, niby bez wielkich górek ale czułem już kilometry w nogach i ten fragment trasy trochę mnie wymęczył. Na punkcie 72 km znowu wita nas bufet (herbata, bułki, izo, woda oraz przepak) oraz bus. To taka połowiczna meta. Organizatorzy pozwalają zejść z trasy zawodnikom, którzy nie chcą, bądź nie mają już siły na dalszy bieg. Sędzia pyta się czy biegniemy dalej, my z trochę już mniejszym zapałem odpowiadamy, że przyjechaliśmy na Setkę. Zmiana koszulki, wcinam żel i ruszamy dalej. Nie będę zgrywał twardziela, to była 9 godzina biegu i tu już naprawdę czułem się zmęczony i generalnie chciałem być już na mecie. Mimo wszystko nadal zdarzają się momenty kiedy wyprzedzając innych biegaczy słyszymy za sobą „Chłopaki, skąd Wy macie jeszcze energię?”.

sudecka setka trasa ultramaraton

 Dominika chwila zadumy nad trasą

Kilometry dłużą się już niemiłosiernie i z utęsknieniem czekamy na punkt kontrolny na 86 km. Tu sceny trochę jak u Bareii – punktem zarządza oddział miejscowych strażaków z OSP. Środek lasu, panowie grzecznie pytają co podać, pomagają w nalaniu wody, herbaty, częstują rodzynkami i bananem. Potem pada pytanie czy może chcemy napić się czegoś „mocniejszego” 😉 Ktoś wyciąga gitarę, zaczyna śpiewać. SIEKIEREZADA normalnie. Tu spotykamy Arka, który wyszedł nam na spotkanie. Na punkt dobiegają kolejni zawodnicy, my nie chcemy dać się za bardzo wyprzedzić, więc z wielkim już trudem ruszamy dalej. Nie jest łatwo, bo znów cały czas pod górę. Motywujemy się mówiąc sobie, że przecież do mety jest jeszcze tylko 14 km, dystans, który normalnie w Wawie jest ultra lekkim treningiem. Po drodze mijamy świeżo wybudowany paśnik dla zwierząt. Super! – ktoś by pomyślał – problem w tym, że zbudowano go zaraz przy ambonie myśliwskiej!!!!! Krew mnie zalewa! Potem Aro mówi, że tam zaraz w dole jest już pomiar czasu na 91 km. T`o daje nam sił. Zbiegamy szybko łąkami, gdzięś w duszy czuję już finisz, nawet wizualizuję sobie medal na szyji.  Po punkcie 91 km kiedy mamy ochotę żeby przyśpieszyć (szybciej biegniesz, szybciej kończysz), a tu zaczynają się górki. Jesteśmy rozczarowani, bo dachy domów Boguszowa-Gorców widać coraz lepiej. 🙂 Po chwili wbiegamy do miasta. Czuję zmęczenie, nie jesteśmy w stanie już biec. Miejskie wzniesienia, którymi prowadzą ostatnie 3 km wyścigu wydają się być Himalajami. Jest cieżko. Biegniemy przez rynek, znów pojawia się Arek i wskazuje gdzie biec, bo jesteśmy zbyt podnieceni perspektywą mety aby szukać strzałek wskazujących trasę. Miasto żyje swoim rytmem, ale mimo to co chwila ktoś nam klaszcze, krzyczy, że niedaleko do mety, strażacy zatrzymują samochody abyśmy mogli spokojnie przebiec przez skrzyżowania. Czuję się trochę jak jakiś bohater. Co chwilę obracamy się za siebie żeby sprawdzić czy ktoś nas nie dogania. Na jakieś 500 m przed metą widzimy za sobą dwóch biegaczy. Zaczynamy więc szybciej finiszować. Nogi bolą i na nasze szczęście koledzy za nami nie podejmują walki:). Jest stadion, widzimy metę – rewelacyjne uczucie, po prostu radość. W głowie huczy myśl, że teraz już na pewno będę mógł ubrać koszulkę „Sudeckiej Setki”. Czas na mecie to 15 h 34 min. Zrobiliśmy 100 kilometrów!

sudecka setka meta

sudecka setka meta ultramaraton

Dominik i Ja (Polsat Biega team) na mecie Sudeckiej Setki. Zdjęcia organizatorów .

Niestety, po chwili powrócił stres, bo okazało się, że datasport.pl, która odpowiadała za chipy i elektorniczny pomiar czasu pomyliła mój chip i generalnie nie sklasyfikowano mnie na mecie. Po kilku dość nerwowych dla mnie chwilach, sprawa zostaje pomyślnie wyjaśniona. Moje nazwisko pojawia się na tablicy wyników. Mimo wszystko byłem dość zniesmaczony tą sytuacją, bo kiedy na 91 km przebiegaliśmy przez ostatnią matę z pomiarem czasu, coś mnie tknęło i nawet obróciłem się do gościa obsługującego punkt i krzyknąłem czy nabił się mój międzyczas. Gość potwierdził, że wszystko było ok. Za 9 km miało się okazać, że nie było.

W czasie biegu nie miałem jakiegoś spektakularnego kryzysu. Wiadomo, im dalej tym było ciężej. Ale nawet przez myśl nie przebiegło mi by się wycofać. Wyobrażałem sobie tylko, że musiałoby mi oderwać obie nogi aby nie dotrzeć do mety. Z drugiej strony nie miałem też za bardzo wzniosłych i emocjonalnych momentów, o których często można czytać na blogach czy innych książkach biegowych. Była ciężka orka, świetne widoki ale mało romantyzmu. Na punktach odżywczych jadłem banany i rodzynki. Z samozaopatrzenia miałem Cliff’y oraz nowe batony Trek, które o dziwo wchodziły mi lepiej niż te pierwsze. Przez pierwsze 60 km w ogóle nie miałem ochoty na żele energetyczne. Potem się z nimi przeprosiłem i w sumie pochłonołem 2 SiS’y. Dobrym pomysłem było wrzucenie zapasowych koszulek na przepaki po 60 km. Zmieniałem je 3 razy, przez co nie czułem się tak brudny i spocony. Oczywiście była to iluzja ale wtedy pomagała.

Cały bieg przetrwalem bez kontuzji, otarć, odcisków czy innych zdartych paznokci (te które miałem stracić, straciłem już kilka lat temu). Prócz ogólnego zmęczenia, tak naprawdę bolały mnie (strszanie bolały) tylko mięśnie czworogłowe.

Przed biegiem planowaliśmy z Dominikiem zejść poniżej 15h. Nie udało się. Teraz, tydzień po zawodach, trochę żałuję, że gdzieś mocniej nie przycieliśmy, że może za długo czasu spędziliśmy na punktach kontrolnych. Ale prawda jest taka, że ja , czyli chłopak z nizin nigdy za bardzo nie powalczy z góralami. Nawet tymi, których metryka pokazuje, że mogliby być moimi dziadkami. Kilkakrotnie mijali mnie lokalni biegacze i biegaczki , którzy „dobijali” 70-tki. No bo gdzie na Mazowszu można trenować do górskich ultramaratonów? Na wydmach w Falenicy lub biegając po kilka godzin w górę i dół Agrykoli? To były moje główne poligony pod 100km. Jest jeszcze sztuczny stok narciarski na górce Szczęśliwickiej …

Kolejna refleksja, która mnie nachodzi jest taka, że już nigdy w ten sam sposób nie spojrzę na oznaczenia poszczegołnych kilometrów na maratonie – 28 km, 36 km, 40 km  …. w czasie Sudeckiej Setki czułem się dość dziwnie mijając oznaczenie 90 kilometra.

sudecka seta kilometry

Muszę powiedzieć, że mimo wtopy z datasport.pl i moim pomiarem czasu, organizacja biegu powaliła profesjonalizmem i oddaniem wszystkich pracujących na trasie. Serce rosło kiedy w nocy dobiegałeś na punkt odżywczy i widziałeś wolontariuszy (prekrój wiekowy od nastu do kilkudziesięciu lat) uwijających się jak w ukropie aby w te kilkadziesiąt sekund dać Ci wszystko czego potrzebujesz. To dla wszystkich z nas było niesamowicie ważne i z tego miejsca, raz jeszcze bardzo wszystkim dziękuję!

Na koniec specjalne podziękowania dla Garmin Polska. Dzięki ich uprzejmości w czasie biegu mogłem przetestować zegarek Garmin Fenix 2, idealne narzędzie dla wszelkiej maści biegaczy ultrasów, triathlonistów, pływaków a nawet narciarzy czy górskich piechurów. Bateria mojej 620’stki nie wytrzymałaby 15 godzin pracy, Fenix2 wytrzymuje nawet do 50 godzin 🙂 Różnica spora. Obiecuję, że wkrótce pojawi się tu recenzja tego zegarka ale już teraz polecam tę zabawkę.

sudecka setka sprzet ultramaraton

Mój sprzęt przed biegiem. Trzeba było być przygotowanym na każdą pogodę

 

 

Biegać, trenować

rzym lotnisko polsat

Miałem 6 dniową przerwę w treningach. Kolejny wyjazd do Rzymu (tym razem służbowy) po prostu nie pozwolił na bieganie. Od wczoraj znów biegam, rozciągam się i rolluje. Za niecałe 2 miesiące startuję w Sudeckiej Setce – już samo myślenie o dystansie motywuje do ciężkich treningów. W Rzymie rozmawiałem z Piotrem Kuryło, który powiedział, że Sudety są ciężkie do biegania. Trochę mnie to przestraszyło, dlatego po wczorajszym dość lekkim wybieganiu, pojechałem dziś do Falenicy aby poszaleć na tamtejszych górkach. Ostatni raz gdy tam byłem, biegłem dwie edycje Falenickich Biegów Górskich, dlatego znam to miejsce dość dobrze. Powtórzę się, ale naprawdę jeśli chodzi o Warszawę, jest to najlepsze miejsce do biegania crossów i górek.

falenica sciezka biegowa wydma

wawer sciezka biegowa bieganie falenicaZrobiłem dość szybkie, 4 pętle po 3,6 km + dobieg z i do samochodu. Biegło się świetnie, choć oczywiście bylem zmęczony. Od zimy jeszcze lepiej oznakowano trasę. Prócz tabliczek, namalowano strzałki na drzewach – więc nie idzie się zgubić 😉 O dziwo nie spotkałem ani jednego biegacza!

vegan pizzaJako że myślami wracam jeszcze do Włoch, po treningu zjadłem posiłek regeneracyjny, czyli lekko przypaloną, home-made vegan pizza (z serem wegańskim). Smakowało.

Italian vegan

A w samym Rzymie weganie jedzą tak. Jak dla mnie to właśnie takie jedzenie, a nie pizza czy makaron, stanowią esencję włoskiego żarcia.

Zostając przy pożywieniu – odkryłem, że jest wreszcie w dostępne w Polsce białko ( + inne sportowe odżywki) z konopi. Wszystko dzięki Good Hemp Polska . Produkty oczywiście 100% wegan. To nie jest reklama (osobiście stosuję hemp z innej firmy), ale to znak, że wreszcie coś się w tej sprawie rusza nad Wisłą. Od kilku lat na śniadanie piję shake’a z konopi + owoców. Rewelacyjne źródło białka, aminokwasów i innych potrzebnych bajerów.Ja sprowadzam odżywki z UK, ale kto wie, może skuszę się na Good Hemp, szczególnie, że cenowo wygląda to dość dobrze.

Animal friendly, czyli trochę o butach do biegania

weganskie buty bieganie brooks

Weganizm to nie tylko to co jemy, ale też to w co się ubieramy, w czym śpimy (puchowa pierzyna, czy wełniany koc odpada), czym się myjemy i takie tam 🙂 Jak to mówi mój szanowny brat, sama dieta jest dobra na cerę, jeśli naprawdę chcemy zrobić coś dla zwierząt to weganizm nie może być tylko „gastronomiczny”.

Skórzane obuwie przestałem nosić po przejściu na weganizm. Pamiętam, minę mojej mamy kiedy oświadczyłem, że jednak nie będę chodził w tych „wyproszonych” i „dopierocokupionych” martensach 🙂 Wierzcie mi, że zdobycie czegoś nieskórzanego na nogi, a szczególnie takiego co by nadawało się do noszenia zimą, w Polsce lat 90 wcale nie było łatwe. Nawet nie pamiętam co wtedy nosiłem na nogach (chyba jakieś turystyczne buty z udawanego gore-tex’u). Latem było oczywiście łatwiej – podróbki conversów, a potem te oryginalne, były dość łatwo dostępne.

Sprawy zmieniły się na lepsze po wyjeździe do Australii i Malezji. Tam po prostu non stop chodziłem w klapkach i szmacianych vansach 😉

Ale trzeba przyznać, że od kilku dobrych lat i nad Wisłą, sprawy ze „szmaciakami” mają się naprawdę nieźle. Kupno obuwia z syntetycznych materiałów na każdą okazję nie przysparza wielu problemów. Wystarczy kilka sekund w google i od razu znajdziemy marki, które po prostu specjalizują się w tym.

Z butami do biegania też nie ma problemu. Może przesadą jest stwierdzenie, że większość butów do biegania jest wegańska, ale naprawdę wystarczy krótki research i już wiadomo w czym powinno się biegać.

TU ZNAJDZIECIE LISTĘ PRODUCENTÓW SPRZĘTU SPORTOWEGO I AKTUALNE INFORMACJĘ, KTÓRE MODELE BUTÓW SĄ OK DLA WEGAN (VEGAN ATHLETIC SHOES)

Cieszy, że z mainstreamowych marek Inov8 oraz Pearl Izumi są 100% wegan.

Ale zawsze trzeba być czujnym – na expo w czasie maratonu w Rzymie na stoisku firmowym mojego „kochanego” Brooks’a, prawie wcisnęli mi buty ze świni. Chodziło o nową, bardziej life style’ową, kolekcję Brooks Heritage. Pan z obsługi zarzekał się, że to materiał jest syntetykiem i że oni dbają o wegan. Na szczęście nie było mojego rozmiaru. Po powrocie do domu chciałem je kupić online, na szczęście na swoich stronach Brooks sam informował, że materiał tych butów jest bardzo daleki od bycia syntetykiem …

Maratona Di Roma / Maraton w Rzymie

Do „wiecznego miasta” wylecieliśmy w czwartek, czyli na 3 dni przed startem. Lotnisko w Modlinie pełne maratończyków, atmosfera super. W obie strony wykupiłem miejsca z większym miejscem na nogi, więc na komfort lotu nie mogę narzekać. Po wylądowaniu autobus i podróż do centrum, potem hotel i 2 dni leniuchowania, z lekkimi wieczornymi rozruchami. Zupełnie przez przypadek, nasz hotel był dosłownie 10 min. spacerkiem od najlepszej rzymskiej wegańskiej restauracji Ops! Pochłonąłem tam trochę zdrowych węglowodanów 🙂

weganizm bieganie

weganskie lody rzym wegan

Nie mogłem nie wpaść do mojej ulubionej rzymskiej lodziarni 🙂 Vegan Power

vegan runners maraton rzym bieganieprzed startem

Niedziela na spokojnie. Śniadanie w hotelu chwilę po 6 rano, jadalnia pełna maratończyków i ich rodzin. Świetna atmosfera. Potem dwie stacje metrem do Koloseum (pisownia polslka). Pada niemiłosiernie, ale jakoś dajemy radę. Depzyty, strefa startowa, wszystko ok, bez problemu z czasem. Chwilę przed startem z głośników poleciały „Rydwany Ognia” i instrumentalna wersja „The Final Countdown”. Ciary przeszły po plecach. Przez głowę przechodzi mi myśl, że chyba tylko na maratonach, każdy amator, stojąc w takim tłumie, może poczuć się jak zawodowiec 🙂 Deszcz nie przestaje padać, wypala starter i powoli ruszamy. Kilkanaście metrów po przebiegnięciu startu widzę, że będzie tłoczno, bardzo tłoczno, właściwie za tłoczno. Nawet nie patrzę na tempo, bo wiem, że się tylko zirytuję.

maraton rzym Zrzut” z ekranu z transmisji tv

Błękitne baloniki na „3h30min” widziałem tylko na starcie. Potem tłum mnie zablokował i nawet nie próbowałem gonić pacemakerów. Na około 400 metrze robię pierwszą i jedyną przerwę na siku. Jest ulga, więc od razu lepiej się biegnie. Do 10 km walczę o miejsce do biegania. Przesuwam się między biegaczami do przodu, tempo szarpane, czasem czyjś łokieć ląduje mi na brzuchu. Taki bieg, spodziewałem się tego. Tempo coraz lepsze, w granicach 4:45 – 4:50, czyli trochę szybciej niż planowałem biec. Na trasie bardzo dużo kibiców, wiele polskich flag. Moja koszulka Vegan Runners robi furorę. Podbiegają inni biegacze weganie, a z tłumu często pada zaklęcie „Forza vegan, forza”. Aż chce się biec! W pewnym momencie podbiegł do mnie starczy gość, maratończyk, mówi , że jest weganinem. Pytam się skąd jest, a on na to, że z Iraku. Trochę mnie zatkało, myślę sobie, że chyba się przesłyszałem. Pytam raz jeszcze skąd, on powtarza Irak. Patrzę na numer startowy, a tam rzeczywiście iracka flaga. Świetnie!! Jesteśmy wszędzie! 🙂 Nie popełniam błędu z maratonu w Krakowie i dzielnie piję wodę na każdym punkcie odżywczym. Izo zacznę pić dopiero pod koniec. Pierwszy żel leci w okolicach 14 km, popitka na 15. Potem, na 17 km, wbiegamy do Watykanu, na plac św. Piotra. Tam w tłumie wypatruję Ewę, która ze startu podjechała tam metrem. Machamy, krzyczę coś do niej i biegnę dalej. Zaczyna padać coraz bardziej, ale biegnę bez raczej problemu. Wolę deszcz niż słońce i ciepło. Tempo ponad planowane, więc trochę zwalniam i oszczędzam sił na końcówkę. W okolicach 27 km robi się lekko nudnawo, to chyba najgorsze kilometry na każdym maratonie. Jesteś już po połówce, gdzieś tam czujesz pierwsze oznaki zmęczenia, a tu do końca jeszcze 15 km. W okolicach 30 km spory podbieg. Ciągnie się droga do góry, sporo zakrętów, biegniemy chyba koło ZOO, bo czuję zwierzęta:) Potem trochę z góry i zaczynamy kluczyć wokół Rzymskiej Starówki. Do końca będę biegł już po kostce brukowej. Nie jest łatwo, bo cały czas pada i jest naprawdę ślisko. Czuje już zmęczenie, ale do ściany daleko. Bezskutecznie szukam wokół siebie kogoś kto biegnie podobnym tempem, do kogo mógłbym się przykleić i napierać dalej. Coraz bardziej irytuje mnie rzymski bruk. W myślach kalkuluję ile muszę iść na życiówkę. Na 35 km jeszcze się mieszczę. Nie odpuszczam. 36 do 38 km idę tempem 4:45. Na około szalony doping. Wielu Polaków, niektórzy krzyczą do mnie „dawaj Piotrek” (imię znają z numeru startowego), a to strasznie mi pomaga i mobilizuje. Nogi już bolą, jestem zmęczony ale nie ma mowy o ścianie. Krążymy po starówce, wiem, że jesteśmy już blisko mety pod Koloseum, ale z zegarka i oznaczeń trasy wynika, że jeszcze z 3 km biegu. Nagle na 41 km wbiegamy do tunelu, który ciągnie się pod górę chyba z 600 metrów, Straszna Golgota, pod którą ostatni raz rozdają picie. Tam nagle biegacz przede mną postanawia zatrzymać się na picie. Nie widzę tego i zatrzymuję się na jego plecach. Nie boli ale całkowicie tracę tempo! A to początek morderczego podbiegu. Tam tracę nadzieję na życiówkę, godzę się sam ze sobą (o dziwo nie miałem z tym problemu, nie było złości) i po prostu mknę do przodu ale bez spektakularnego finiszu. Po tunelu jeszcze spory wiraż i wpadamy pod Koloseum i metę. Jest super! 3h 31 minut, niespełna 2 minuty gorzej od mojego PB. Trudno, ale trasa naprawdę była tak wymagająca, że maraton warszawski to przy Rzymie deska do prasowania :). Dlatego jestem bardzo zadowolony, bo wychodzi, że zimę przepracowałem dobrze! Na płaskim atakowałbym 3h20 minut (taki jest następny cel). Na mecie medal, koc z folii termoizolacyjnej, torba z piciem, owocami, a na koniec ciepła herbata.

Najbardziej żałuję, że nie zajrzałem na ostateczny profil trasy, którą organizatorzy umieścili na FB przed maratonem. Moje usprawiedliwienie to wielomiesięczna już absencja od FB. Gdybym wiedział o skali podbiegów, zupełnie inaczej rozłożyłbym siły biegu. Nie hamowałbym w środku biegu, tylko utrzymał szybsze tempo i starałbym się walczyć na podbiegu 41 km.

profil rzym

To był mój drugi, „tłoczny” bieg za granicą. Bałem się trochę włoskiej organizacji, ale to właśnie na strachu się skończyło. Wszystko było po prostu ok. Trzeba zaznaczyć jedno, Rzym to raczej nie jest maraton na życiówki. Trasa dość trudna, z wieloma podbiegami i dwoma mega górkami. Dodatkowo 40% tej, malowniczo – turystycznej, trasy to kostka brukowa i jeśli do tego dodać jeszcze kilkanaście tysięcy biegaczy, sprawy lekko się komplikują.

ryanair legspace maraton roma warsaw flight

w samolocie miejsca na nogi nigdy za dużo 🙂

Teraz trochę odpoczynku, regeneracji i dalej do treningów. 13 kwietnia jadę na maraton do Łodzi dopingować Dominika, który będzie tam bić 3godz 30 min. Mam nadzieję, że pomogę mu w tym na kilku ostatnich kilometrach. Mój następny start to czerwcowy „Bieg Marszałka” i Polsatowe mistrzostwa na 10 km, a potem „Sudecka Setka”.

Chudy Wawrzyniec

Mija drugi tydzień od ukończenia „Chudego Wawrzyńca„, czyli mojego pierwszego, górskiego biegu ultra (54 km). W Ujsołach pojawiliśmy się na dwa dni przed startem. Wynajeliśmy domek (Ewa + ja + Dominik z Rodziną) i ciezyliśmy się chwilą relaksu. Na dzień przed startem dojechała reszta załogi czyli Kuba, Marcin i Żur z Szuwar. Pogoda była bardzo dobra … ale nie na bieganie. Upał i zero chmur. Nie przejmowaliśmy się tym za bardzo, bo prognoza zapowiadała deszcz i ochłodzenie. Rzeczywiście, w piątek zaczęło się chmurzyć, a wieczorem po odprawie technicznej już prawie topiliśmy się w deszczu. Rozpętała się też burza – takich piorunów dawno nie widziałem. Tuż obok naszego domu, pobliski potok rozwalił solidny mostek.

Do Ujsołów wyjechaliśmy około 3:25 rano. Stamtąd 20 minut później zabrał nas na start autobus. Trochę padało, było chłodno, ale w porównaniu z pogodą sprzed niespełna 2h i tak było bardzo komfortowo. Wystartowaliśmy o 4.35 rano ( 5 minut obsówy z uwagi na rozkład PKP i naszą przeprawę przez przejazd kolejowy). Najpierw 5 km po asfalcie. Luzik. Tempo 5.30/min (okazało się, że tego dnia szybciej już nie pobiegniemy). Wszyscy biegacze jeszcze rezem w grupie. Potem w prawo i wbiegamy w czerwony szlak. Najpierw między gospodarstwami, potem już w prawdziwe góry. Wydawało się ostro, ale bardziej przeraził mnie pierwszy zbieg. Było bardzo stromo, trawiastą nartostradą w dół. Przebierałem nogami ile sił, ale to chyba nie wystarczyło, bo poczułem ból w kręgosłupie – a to dla nowość. Starałem się o tym nie myśleć. Potem stabilizacja i wpadłem już w wir wyścigu. Pierwsze 26 km były dla mnie dość ciężkie. Nie zwykłem startować o 4.30 rano, i chyba po prostu czułem się niewyspany i nie rozgrzany (biegowo). Wlokłem się za Dominikiem. Podbiegi były strome i dość ciężkie. Nie zapomnę tego uczucia gdy wspinając się (chyba) na Kikułę, spojrzałem w górę i zobaczyłem niekończący się sznur biegaczy, mozolnie walczących ze wzniesieniem. Nie mogłem ujrzeć ich końca. Trochę mnie ten widok przeraził, bo byłem zmęczony, a byliśmy dopiero na początku przygody. Od tego czasu na podbiegach, aby nie niszczyć sobie psychiki, patrzylem już tylko pod nogi.

photo 5

Dominik na trasie Wawrzyńca 

26 km to punkt kontrolny w schronisku na Wielkiej Raczy (1236 m npm). Zrobiliśmy krotki przystanek – zadłemjem cliffa i kilka daktyli, uzupełniłem wodę w bidonie i wypiłem colę na spółę z Dominikiem. To był ten moment kiedy poczułem wreszcie przypływ energii. Wreszcie zaczeło mi się dobrze biec!

Na około mgła, trochę padało (bez burzy) więc nie mieliśmy szans na podziwianie widoków. Generalnie mało widzieliśmy 😉 „Peleton” biegaczy już się rozpłoszył, dlatego biegliśmy raczej samotnie, we dwójkę. Od czasu do czasu kogoś wyprzedzaliśmy, albo byliśmy wyprzedzani.

photo 22

punkt kontrolny na przegibku

37 km to punkt kontrolny w schronisku na Przegibku (1000 m npm) i zarazem jedyny punkt żywieniowy na trasie 50+. Przebrałem koszulkę, wyczyściłem potwornie zabłocone buty. Pożarłem cliffa, rodzynki i pomarańcze, kilka kawałków banana, uzupełniłem zapas wody. Miałem ochotę zostać tam trochę dłużej, ale zwyciężyło poczucie przyzwoitości. To zawody, nie piknik:)! Wybiegliśmy i tak naprawdę potem było już tylko ciężko. Podbiegi/podejścia jeszcze jakoś znosiłem, ale zbiegi stały się naprawdę uciążliwe. W pewnym momencie (praktycznie tym samym) mnie i Dominika zaczął boleć mięśień o którego istnieniu wcześniej nie mieliśmy pojęcia (gdzieś w okolicach wyrostka robaczkowego). Na cześć naszego wysiłku i tego biegu nazwaliśmy go „mięśniem Wawrzyńca”. Przygotowując się do tego biegu trenowałem zbiegi, ale robilem to w „miejskich warunkach”. Zbiegając po asfalcie, albo zwykłą leśną ścieżką można sobie pozwolić na drobnienie kroków i precyzyjne spadanie na śródstopie. Ale to nie wystarcza. Na Wawrzyńcu strome zbiegi oznaczały przede wszystkim kamienie, kamienie które nie pozwalały mi złapać odpowiedniego, wyuczonego rytmu. I to właśnie było dla mnie w tym biegu najtrudniejsze.

photo 4

Po rozdzieleniu tras 50+ i 80+  przyszła kolej na duży zbieg. Gdzieś w duchu miałem nadzieję, że może to już ten ostatni zbieg do mety w Ujsołach. Niestety myliłem się. Czekała nas jeszcze wspinaczka na Muńcoł. Mało już z tego pamiętam. Trochę mnie już wszystko bolało. Biegliiśmy sami z Dominikiem wśród wysokich drzew, ścigając się tylko z generałem Polko, którego spotkaliśmy na trasie. Chęć wygrania z ex komandosem, byłym dowódcą GROM-u, była ostatnią iskrą motywacji jaka we mnie się jeszcze tliła (ostatecznie generał dobiegł na metę 5 minut po nas) . Po Muńcole przyszedł wreszcie czas na ostatni zbieg. Chyba z 5 km w dół. Radość szybko zmieniła się w złość i rozdrażnienie. Tam już naprawdę wszystko bolało 🙂 Bolało i dłużyło się niesamowicie. Kamienie, jakieś potoki, błoto często po kostki, mini urwiska –  czasem wydawało mi się, że ten odcinek był wręcz trochę niebezpieczny. Wreszcie dobiegliśmy do wypłaszczenia, mostku i … upragnionego asfaltu. Są Ujsoły! Od razu zacząłem szukać wzrokiem wieży kościoła, obok którego miała być meta. Zobaczyłem ją i …. wydała mi się strasznie daleko! Koszmar:) Zaczeliśmy z Dominikiem nabierać szybkości, mineliśmy jakiegoś biegacza, który resztkami się szedł chodnikiem. Coś chyba do niego krzyknąłem, bo kolega przyłączył się do naszego finiszu. W trójkę wpadliśmy na mostek i wtedy poczułem ogromną radość w sercu, taką, której już bardzo dawno w bieganiu nie czułem. Wreszcie meta – szczęście i satysfakcja. Nasz czas to 8 h 15 min! Jeśli dobrze pamiętam to przed biegiem zakładaliśmy, że wszystko poniżej 9 h będzie ok – więc zmieściliśmy się w planie. Przed nami przybiegł Kuba (ze znakomitym czasem poniżej 7 h 30), chwilę po nas na mecie pojawił się Marcin. Żur z Szuwar, który pokusił się na trasę 80+ zrobił poniżej 11h.

Z perspektywy czasu wiem, że bieg był dla mnie trudniejszy niż przypuszczałem. W podbiegach/podejściach dałem radę, gorzej było ze zbiegami. Te zawody były świetnym przeżyciem, pokazały mi w jakiej jestem formie. Mimo sporego zmęczenia złapałem bakcyla górskich biegów ultra i już teraz wiem, że zapiszę się na przyszłoroczny Bieg Rzeźnika.

photo 21

Lubię biegać z muzyką. Na trasę Wawrzyńca zaprałem swojego ipoda mini, ale do głowy mi nie przyszło aby go włączyć. Czułem po prostu, że muzyka zeppsułaby uczucie bliskości natury, biegaczy i mojego pierwszego doświadczenia w zawodach ultra.

W drodze powrotnej mieliśmy niestety dość przykrą i pechową przygodę. Mam nadzieję, że w przyszłości bardziej będę bardziej wspominał sam bieg na Chudym, niż ostatnie 5 godzin naszej wycieczki.

Sprzęt w którym biegłem:

-buty Brooks Cascadia 7

-skarpety CEP

-plecak Salomon Lab 5

-kurtka Brooks LSD Lite III

-koszulka i spodentki też od Brooks’a

-latarka czołówka w sumie się nie przydała

-bateria mojego Garmina 610 nawet wytrzymała cały wyścig. Pewnie dlatego, że biegłem bez pulsometra,  na „oszczędnym trybie”

W czasie biegu zjadłem:

– 1 x baton Cliff, 2 żele SIS, daktyle, rodzynki, banany, pomarańcze. Piłem wodę i trochę coli.

Teraz powoli wracam do treningów. Już niedługo Maraton Warszawski. Chcę zrobić 3:30.

RR & JJ

Rich Roll, wegański triathlonista i ultramaratończyk jakiś czas temu zajął się nagrywaniem podcastów (niedługo wydawnictwo Galaktyka wydaje polskie tłumaczenie jego znakomitej książki Finding Ultra. Nie wolno przegapić!). Tematyka oczywiście sportowo-żywieniowa i  w sumie to nie przykładałem do tych produkcji większej uwagi. Najczęściej kończyło się tylko na przeczytaniu skrótów programu. Jednak ostatni podcast Rich’a wyjątkowo przypadł mi do gustu. Wszystko za sprawą obszernego wywiadu/rozmowy z Johnem Josephem, frontmanem legendarnego Cro-Mags, weganinem i triathlonistą. Dla niektórych, rzeczy jakie JJ wygaduje w tym wywiadzie mogą okazać się lekko kontrowersyjne. Ale powiedzmy szczerze, gość z niejednego pieca jadł chleb (m.in. więzienie, US Navy i Hare Krishna), więc ma prawo mówić to co mówi. A mówi dużo. Bardzo dużo 🙂

John Joseph to jeden z wielu przykładów kiedy kultura hardcore/punk/straight edge przeplata się ze kulturą sportu. Dla mnie jest to mega ważny aspekt mojej aktywności i całego podejścia do weganizmu i sportu. Widzę tu wielki wspólny mianownik.

[youtube=http://www.youtube.com/watch?v=kqBsmGTu6XM]

Wracając do JJ – kilka lat temu jeden z nowojorskich treningów John’a sfilmował i zmontował Patryk z Polygraph Productions. JJ daje kilka cennych porad treningowych i pokazuje jak z Nowego Jorku robi sobie siłownię 😉

[vimeo http://vimeo.com/4598171]

Polecam jeszcze dwie książki napisane przez JJ – „Meat is for Pussies” oraz „The Evolution of a Cro-Magnom”. Dla większości z Was ten facet to chodząca kontrowersja, ale wierzcie mi, JJ po prostu wie o czym pisze. 

Teraz powrót na ziemię – dziś wieczorem czeka mnie dość ciężki trening – seria podbiegów, a potem interwały. Pewnie zrobię to na Agrykoli. To ostatni dzwonek aby coś dodać/poprawić przed Chudym Wawrzyńcem. Wyjeżdżam już za lekko ponad tydzień. Strasznie się cieszę na ten wyjazd. Będzie „orka” ale będą też wakacje!

PS. Zauważyłem właśnie, że Galaktyka już niedługo wydaje książkę „14 minut (…)” Alberto Salazar’a – maratończyka, a dziś trenera Mo Farah’a i Galena Rupp’a. Super, bo tego jeszcze nie czytałem.